Nie mogło
 się udać

Tomasz Rożek

GN 11/2014 |

publikacja 13.03.2014 00:15

Gdy dokładnie analizuje się historię nauki, nietrudno dojść do wniosku, że większość z tych odkryć, które zrewolucjonizowały nasze życie,
nie miała prawa się udać. Przynajmniej zdaniem autorytetów.


Albert Einstein najpierw był lekceważony. Potem stał się
nie tylko autorytetem,
ale też gwiazdą popkultury Albert Einstein najpierw był lekceważony. Potem stał się
nie tylko autorytetem,
ale też gwiazdą popkultury

Podobno najłatwiej dokonywać odkryć samoukom, bo ci, pozbawieni formalnej edukacji, jeszcze nie wiedzą, co jest możliwe, a co nie. Nowoczesna edukacja zamiast opowiadać o świecie, prowadzi przez niego za rękę. Przypomina wycieczkę po starym, pełnym tajemnic zamku. Niczego nie można dotknąć, nigdzie nie można zaglądnąć. Najciekawsze są oczywiście pozamykane na klucz drzwi. Na pytanie, dlaczego są zamknięte, przewodnik odpowiada: „bo tam nie ma niczego ciekawego”. Nie trzeba zresztą zamku, wystarczy szkolna klasa. Zwykle ze zbyt dużą liczbą uczniów. Nauczyciel nie jest w stanie odpowiadać na pytania wszystkich. Problem nie dotyczy zresztą tylko edukacji na poziomie podstawowym. Od dawna wiadomo, że najlepiej sprawdza się system, w którym student pracuje ze swoim mistrzem – profesorem. Ten drugi ma dla niego czas i w tempie dostosowanym do indywidualnych potrzeb wprowadza go w nieznany świat. Taki system działa na najlepszych światowych uniwersytetach. Ale na nich studiuje promil wszystkich studentów.

Na resztę czekają przepełnione sale wykładowe i – z powodu oszczędności – eksperymenty myślowe, zamiast tych rzeczywistych. 
Tak czy inaczej nie dziwi to, że nawet bardzo zdolny człowiek po przejściu całej ścieżki formalnej edukacji ma dość małe szanse na wynalezienie czegoś, co zrewolucjonizuje życie. I paradoksalnie może się okazać, że największe szanse na odkrycie mają ci, którzy już na wczesnym etapie edukacji zostali uznani za mało zdolnych. Ci, od których system edukacji postanowił się odwrócić. 


Gwiazda 


Jednym z najlepszych ilustracji tego fenomenu jest fizyk Albert Einstein. Nie skończył szkoły średniej i nie dostał się za pierwszym razem na uniwersytet. Pracując w biurze patentowym, prowadził obliczenia, które nikogo nie interesowały. Gdy Einstein publikował swoje prace, te nie były na początku zauważane przez środowisko naukowe. Publikując najpierw Szczególną, a później Ogólną Teorię Względności był znany, ale chyba nie dlatego, że ktokolwiek w jego rachunki wierzył. Po prostu były one tak rewolucyjne, że na teoretyka, którego niewielu rozumiało, patrzono jak na ekscentryka. Wszystko zmieniło się w 1919 r., gdy do Afryki wyruszyła brytyjska ekspedycja astronomiczna po to, by obserwować całkowite zaćmienie Słońca. To tam zmierzono, że światło gwiazd ugina się pod wpływem grawitacji naszej dziennej gwiazdy (Słońca) dokładnie tak, jak przewidywał to Einstein. W gmachu fizyki wybuchła bomba. I pomyśleć, że krótko przed tym wydarzeniem Einstein na uniwersytecie w Bernie miał stanowisko tzw. privatdozenta, czyli nie otrzymywał wynagrodzenia z uczelni, a jedynie drobne datki od studentów. Zresztą o to stanowisko musiał się starać dwa razy, bo za pierwszym nawet tego nie chciano mu zaproponować. 
Tak czy inaczej dwa lata po eksperymentalnym potwierdzeniu jego prac (których środowisko dalej w większości nie rozumiało), Einstein został laureatem Nagrody Nobla (choć nie za teorię względności, tylko za prace nad wyjaśnieniem efektu fotoelektrycznego). Od tego czasu do śmierci był gwiazdą nie tylko zresztą naukową, ale także w pewnym sensie gwiazdą popkultury.


Kontynent 


Einstein to przykład wręcz encyklopedyczny. W przeszłości, gdy nauką zajmowali się tylko ludzie mający swoje pieniądze na jej prowadzenie, naukowiec w powszechnym odczuciu był kimś szalonym. Powszechnym szacunkiem cieszyli się tylko ci, którzy potrafili zaskarbić sobie zainteresowanie władcy. Ktoś, kto nie był przyjęty do akademii nauk albo, co gorsza, naraził się jakiemuś autorytetowi, nie miał łatwego życia. Newtona, sławnego brytyjskiego fizyka i matematyka, uważano za wariata dość powszechnie. Był praktykującym alchemikiem, wierzył w telepatię, a także w nawet najbardziej egzotyczne działania na odległość. Co najciekawsze, gdyby nie wspomniane zamiłowania, zapewne nigdy nie doszłoby do odkrycia prawa powszechnego ciążenia. Newton wierzył, że możliwe są pewne oddziaływania na odległość przez próżnię. Grawitacja jest właśnie czymś takim! W opublikowanym w 1687 roku dziele „Philosophiae naturalis principia mathematica” (Matematyczne podstawy filozofii naturalnej) sformułował trzy zasady dynamiki, których dzieci uczą się w szkole do dzisiaj. 
220 lat później niemiecki meteorolog Alfred Wegener zauważył, że linie brzegowe wielu dzisiejszych kontynentów pasują do siebie jak rozsypane na podłodze puzzle. Czy kiedyś tworzyły jeden ląd, który w pewnym momencie po prostu pękł? Pytania posypały się jak z rękawa. Kiedy to się wydarzyło? Jak to się stało? Czy wszystkie kontynenty są w ruchu, czy tylko niektóre? I bodaj najważniejsze pytanie: co napędza ruch kontynentów? Dla współczesnych Wegenerowi autorytetów pomysł, że kontynenty (np. cała Ameryka Południowa) są w ruchu, wydawał się tak niedorzeczny, że naukowca powszechnie traktowano jak dziwaka. Wyśmiewano, zakazywano mu publikowania w pismach naukowych i w końcu o nim i jego teorii zapomniano. Wrócono do niej dopiero w drugiej połowie XX wieku, gdy odkryto zjawisko spreadingu, czyli rozrastania się dna oceanicznego. Tyle tylko, że wtedy Wegener od ponad 20 lat już nie żył. 


Materia


Czytając o Einsteinie, Newtonie, Wegenerze, ale także o braciach Wright, uważanych za pierwszych konstruktorów samolotów, można pomyśleć, że pewnego rodzaju zamknięcie świata naukowego to przeszłość, że dzisiaj takie rzeczy się nie zdarzają. Na pewno? Pod koniec lat 70. XX wieku młoda naukowiec z Cornell University (USA), Vera Rubin, odkryła istnienie tzw. ciemnej materii. Ma jej być wielokrotnie więcej niż materii, którą widać (czyli gwiazd). Mimo że Rubin miała doktorat zrobiony pod opieką wybitnego fizyka Georgea Gamowa, wpadła w kłopoty. Dopiero po latach przyznano jej rację. 
To prawda, że dzisiaj wyniki badań można opublikować (w internecie) nawet wtedy, gdy recenzenci oficjalnych pism naukowych nie wyrażą na to zgody. To prawda, że dzisiaj można pozyskiwać pieniądze na badania naukowe czy na wdrażanie nowych technologii poza oficjalną ścieżką, czyli składaniem podań do fundacji czy urzędów. Istnieje niezliczona ilość serwisów, które umożliwiają zbieranie datków od indywidualnych osób. Ale to nie oznacza, że problemu nie ma. Dr Marek Dziubiński, biznesmen i szef doskonale prosperującej firmy MEDICALgorithmics, kilka lat temu opatentował urządzenie do całodobowego monitorowania pracy serca na odległość. PocketECG zapisuje dane dotyczące pracy serca i za pomocą miniaturowego urządzenia i technologii bluetooth przez telefon wysyła je do lekarza. Dzięki urządzeniu udałoby się oszczędzić w skali kraju kilkaset milionów złotych, jakie co roku wydawane są na kontrolne badania serca osób z kardiologicznymi problemami. Przede wszystkim udałoby się jednak skrócić kolejki i zaoszczędzić stres pacjentów i czas. Także czas lekarzy. Tyle tylko, że ani oszczędnościami czasu, ani pieniędzy polski NFZ nie był zainteresowany. Zainteresowany był za to departament zdrowia w USA. Wynalazek
dr. Dziubińskiego został przyjęty entuzjastycznie i od razu zdobył wymagane certyfikaty. Dzisiaj firma z Polski ma 10 proc. amerykańskiego rynku. I ten udział cały czas rośnie. Firma MEDICALgo-
rithmics warta jest miliard złotych. Kilka lat temu jej flagowy wynalazek urzędnik NFZ uznał za... kompletnie nieprzydatny. 


Gaz


Warto wspomnieć o jeszcze jednym przykładzie. Choć może trudno w to uwierzyć, ale jesteśmy świadkami energetycznej rewolucji. A wszystko za sprawą gazu łupkowego. I znowu, gdyby nie upór zaledwie kilku osób, dzisiaj o gazie uwięzionym w pokładach łupkowych słyszeliby tylko geolodzy. Choć ci o gazie łupkowym wiedzieli od dawna, powszechna była opinia o tym, że nie opłaca się go wydobywać. W 1998 roku w okolicach amerykańskiego Dallas po kilkunastu latach prób udało się gaz z pokładów niekonwencjonalnych wyciągnąć. Ale nawet to nie dało dużym firmom do myślenia. Dopiero 10 lat później wielkie koncerny energetyczne zainteresowały się łupkami. Do tego czasu mali gracze, niewielkie firmy, które czasami były posiadaczami jednego pola, urosły na solidnych średniaków. Inwestycja w łupki (jeden odwiert to koszt około 2 mln dolarów) była bardziej niż ryzykowna. Odradzali ją wszyscy, geolodzy, geofizycy, inżynierowie i finansiści. Wygrali ci, którzy... nie mieli formalnej edukacji w którejkolwiek z tych dziedzin. Mieli za to doświadczenie, wyczucie i... upór.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.