Fortuna za ślimaki

Roman Tomczak

publikacja 27.05.2014 21:34

Polska jest ślimakową potęgą. W ubiegłym roku z naszego kraju wyjechało do zagranicznych odbiorców ponad 500 ton winniczków. Prawie połowa pochodziła z Dolnego Śląska.

Fortuna za ślimaki HENRYK PRZONDZIONO /GN Według przepisów Unii Europejskiej, które weszły w życie pięć lat temu, ślimak to nie mięczak, ale ryba śródlądowa

Do punktów skupu zbieracze przynoszą ślimaki niemal codziennie. – Najwięcej ludzi przychodzi w weekendy. Od samego rana przeczesują lasy i łąki w pogoni za ślimakiem, a po południu znoszą wiadra, reklamówki i kosze. Nie zawsze pełne. Ślimak nie taki głupi, rzadko sam w ręce wchodzi – mówi drwiąco pan Paweł, właściciel skupu w Bolesławcu. Pan Paweł wie, że jego klientela zawsze coś przyniesie, bo zależy jej na dodatkowych pieniądzach.

– Nawet jak zarobią parę groszy, to są zadowoleni – mówi, puszczając dym nosem. – Czasami nie mają na chleb, to co mają robić? Mnie też się nie przelewa – zastanawia się przez chwilę, gdzie wyrzucić niedopałek. W końcu ląduje w kałuży pod drzwiami czegoś, co przed wojną było składzikiem na węgiel. To jego punkt skupu ślimaków.

Dodatek do renty
Zbieracze przynoszą ślimaki także do punktu prowadzonego przez Piotra Strzeleckiego w Legnicy. Czasami zwożą je tu także pośrednicy, czyli ci, którzy odbierają skorupiaki od zbieraczy w małych miasteczkach i na wsiach. Co roku do punktu przy ul. II Armii Wojska Polskiego trafia nawet kilka ton winniczków.

– Doświadczeni zbieracze wiedzą, że ślimaków trzeba szukać przy ciepłej, burzowej pogodzie. W tym roku aura nie dopisała i ślimaków skupujemy mniej, za to ich ceny są nieco wyższe – przyznaje pan Piotr.

Najwięcej ślimaków zbieracze wyszukują w powiatach: bolesławieckim, chojnowskim, złotoryjskim i zgorzeleckim. Tam też jest najwięcej zbieraczy. Szacuje się, że osób zajmujących się tym od wielu lat, z doświadczeniem, jest co najmniej kilkuset.

Wanda Marcinków od wielu lat zbiera runo leśne razem z mężem, emerytem. Jak uznają, że pora jest właściwa, wkładają kalosze i nieprzemakalne peleryny, do ręki biorą wiadra, koniecznie z przykrywką. – Bo te cholery lubią uciekać, trzeba na nie uważać – śmieje się pani Wanda.

Właściwa pora na ślimaki to rano, ale najlepiej, jak jest ciepło i po burzy. Po te kalosze i peleryny. Ale żeby nazbierać pełne wiadro, trzeba się nachodzić. Dla kilku wiader, kilka dni.

– I tak nie mam co robić, to cały rok siedzimy w lesie. Tylko zimą przy piecu – macha ręką, jakby zła, że niczego spod śniegu nie można sprzedać w skupie. W kręgu ich zainteresowań są nie tylko winniczki, ale także zioła, jagody i grzyby. – Te ślimaki są po prostu pierwsze, na wiosnę. Jak się skończą, zaczyna się sezon, co innego. A ślimaki można zbierać tylko do końca maja. Później to już nawet nikt ich nie kupi, bo to jakby kłusownictwo. My nie kłusujemy – mówi. Bywało, że razem z mężem uzbierali w jeden dzień nawet kilkaset kilogramów ślimaków. Zawsze to jakiś dodatek do mojej renty i emerytury męża – przyznaje pani Wanda.

Koniec ze ślimakami
Za ślimakami uganiają się bezdomni, bezrobotni, emeryci i renciści oraz… młodzież. Katarzyna Zawiślak, gimnazjalistka z podchojnowskiej wsi ślimaki zbiera już drugi rok.

– Chodzimy z koleżankami po znanych nam łąkach i lesie niedaleko domu. Żebyśmy się nie bały i żeby rodzice się nie niepokoili. Ale w tym roku to chyba już ostatni raz poszłyśmy, bo nauki mamy coraz więcej, w domu też robota, a ślimaków jest mało. W tym roku za kilogram dostawałyśmy 1,60 zł w skupie. Zebrałyśmy chyba po pięć kilo każda. Nie opłaca się – uważa Kasia.

– Nie jest łatwo zarobić na ślimakach. Można zbierać tylko od końca kwietnia do końca maja. I do tego tylko wymiarowe, innych w skupie nie przyjmą. No to wyrzucamy co drugiego, bo za mały – opowiada Kasia.

Żeby oddać winniczka do skupu, ślimak musi mieć od 28 do 35 mm średnicy, czyli zmieścić się w specjalnym wzorniku. – Lepiej mieć go ze sobą, bo potem może tak być, że cała robota na nic – mówi pani Danuta. Swój dostała od pana, który bierze od niej ślimaki. Już piąty rok jej służy. W regionie jeleniogórsko-legnickim jest zaledwie kilka punktów skupu. Najwięcej w Małopolsce, gdzie co roku, właściwie bez względu na pogodę, zbiera się ponad sto ton winniczka. Dlatego też ceny w skupach są różne. 1,60 zł, które dostaje Kasia z koleżankami, to w tym roku dolna granica. Gdyby zawiozły swoje ślimaki do Krakowa dostałyby nawet po 3 zł za kilogram. A w wielkopolskiej Łubnicy nawet 5 zł.

Ferma, czyli co?
Pomieszczenia nie są wielkie. Może dlatego, że adaptowano na nie  przedwojenne obory majątku Lubomirskich. W izbach jest ciepło i wilgotno. Takie warunki ślimaki lubią najbardziej.

– W jednym czasie w kilku podobnych halach mamy około 200 tysięcy ślimaków hodowlanych Helix Asoersa, zwanych szarymi – Roman Marach, prezes kombinatu rolniczego w Łubnicy w południowej Wielkopolsce nie kryje dumy z hodowli.

– Rocznie wyjeżdża od nas do Francji ponad 100 ton ślimaka hodowlanego i drugie tyle winniczka – Helix Pomatia, którego skupujemy od zbieraczy. Oba gatunki przerabiamy potem aż do uzyskania gotowych tuszek – wyjaśnia. W trzech halach, w jednakowej odległości od siebie, rzędami ułożone są drewniane koryta. Wzdłuż każdego ciągnie się plastikowa rynna z karmą. To tutaj ślimaki, które są obojnakami, na przemian ucztują i łączą się w pary. Po takim spotkaniu ślimak-samica składa jaja do tzw. gniazda – małego, kwadratowego pojemnika wypełnionego tłustą, czarną ziemią.

W jednym mama-ślimak może zostawić od 70 do 250 jaj. Małe białe kuleczki wędrują potem do wylęgarni, skąd po kilku dniach są wynoszone na jedno z pobliskich pól z soczystą roślinnością. Zarówno fermy, gdzie przyszły na świat, jak i pola, na których hoduje się ślimaki, strzeże siatka elektryczna. To jednak czasami nie pomaga.

– Uciekają przez cały czas. Pracownicy z wylęgarni muszą niemal ganiać za nimi po całej hali i znosić z powrotem do kojców – śmieje się prezes Marach. Ślimaki uciekają także z kapuścianego pola. Trzeba je potem zbierać ze ścian sąsiednich domów po drugiej stronie ulicy. Taki dobrze „uśliniony” mięczak może w godzinę przejść 7 metrów! Po czterech miesiącach ślimak hodowlany jest gotowy, aby opuścić pole i trafić do ubojni. Inaczej jest z winniczkiem. Ten, nazywany przez znawców królewskim, żeby dojrzeć, potrzebuje aż trzech lat. Zimują, zahibernowane w ziemi. Tak mogą przetrwać nawet kilkunastostopniowe mrozy.

Para robi swoje
Ślimaki ze spółdzielni w Łubnicy są przetwarzane w należącej do firmy ubojni. Zakład nie jest wielki, zaadoptowany, jak i kombinat, z budynków należących przed wojną do magnackiej rodziny. Na rampie przed ubojnią pracuje cicho niepozorne urządzenie. To kilka maszyn połączonych taśmowym przenośnikiem. Pierwszym elementem jest ażurowy bęben, wewnątrz stale spryskiwany wodą. Tam odbywa się mycie ślimaków. Czyste trafiają na drugie stanowisko. Jego operator zamaszystym gestem siewcy przesypuje je solą.

– Żeby się pochowały – śmiejąc się, łypie okiem, czy aby wszystkie karnie ukryły rogate głowy w skorupy. Jeśli któryś ślimak tego nie zrobił, znaczy, że umarł przed czasem. A właściwy czas na umieranie jest dopiero na stanowisku obok, w stalowym parowniku.

– Do środka tłoczymy gorącą parę. W temperaturze 90 stopni Celsjusza ślimaki giną – rzeczowo wyjaśnia Darek Tadeusz, główny technolog w łubnickim kombinacie. Z parownika taśmociągiem wyjeżdżają setki ugotowanych winniczków. – Gdyby je spróbować wyjąć ze skorupy przed zabiciem, byłby problem. A teraz, o, łatwizna – Tadeusz sięga długim widelczykiem do skorupy i lekko wyjmuje brązowawy kształt.

– Tu jest głowa, tu stopa, a tu odbyt – wyjaśnia obrazowo główny technolog. Usuwa go razem z ukrytymi wewnątrz trzewiami tępym brzegiem widelca. – Gotowe! – oznajmia z tryumfem. Po usunięciu trzewi ze ślimaka pozostaje tzw. tuszka, czyli to, co już można zjeść. Ich produkcją zajmują się kobiety, które wewnątrz budynku stoją przy długich stołach. Uzbrojone w nożyczki, patroszą tysiące ślimaków na dobę. Później już tylko niezwykle dokładne ważenie (idealna tuszka ma ważyć od 3 do 5 gramów), pakowanie w pięciokilogramowe worki i oczekiwanie na kolejny transport do Francji. Tutaj rocznie można przygotować w ten sposób ponad 100 ton ślimaczych tuszek.

Henryk i Balbina
Andrzej Gorzkowski ze Złotoryi od lat zajmuje się skupem na wielką skalę i wysyłką winniczków poza granice naszego kraju. Z żalem patrzy na brak procedur i prawa regulującego zbiór i przetwórstwo tych szlachetnych mięczaków.

– Jak najczęściej wygląda punkt skupu ślimaków? To najczęściej obskurny garaż, stara komórka albo jakiś samochód zaparkowany pod blokiem. Skupem zajmują się ludzie, którzy chcą dorobić do pensji czy renty – opowiada Andrzej Gorzkowski. Sam ślimakami zajmuje się z racji zawodu, ale i z zamiłowania. W tym roku jego firma skupi i sprzeda do Francji ponad 100 ton winniczka. Narzeka, że w naszym kraju większość ludzi nie ma pojęcia, jak obchodzić się z tymi zwierzętami.

– W Polsce nie ma przepisów określających warunki przechowywania zebranych ślimaków. Dziś prawie każdy może uzyskać pozwolenie na skup winniczków. Nikt nie pyta, czy ma potrzebną do tego wiedzę i warunki. Inspekcja sanitarna nie sprawdza, czy taki punkt spełnia podstawowe normy higieny – mówi złotoryjski przedsiębiorca.

On sam przyniesionym przez zbieraczy ślimakom nadaje imiona. – Jak któryś zginie zgnieciony albo umrze w drodze, to dla mnie zginęła Balbina albo Henryk, a nie po prostu zwykły ślimak – mówi Andrzej Gorzkowski, z wykształcenia lekarz weterynarii.

Ślimak, czyli ryba
Według przepisów Unii Europejskiej, które weszły w życie pięć lat temu, ślimak to nie mięczak, ale ryba śródlądowa. – Mnie to wcale nie dziwi – mówi prezes Marach. – Abstrahując od prawdziwych powodów, dla których taki przepis wszedł w życie, ślimak wymaga w hodowli podobnych warunków technologicznych jak ryby – uważa.

Hodowla i przetwórstwo ślimaków obwarowane są rygorystycznymi przepisami Unii Europejskiej. Producenci i przetwórcy muszą posiadać certyfikaty pochodzenia ziarna do siewu roślin, którymi ślimaki żywią się na polu, oraz paszy, stosowanej w hodowli. Do tego trzeba badać, czy nie były pod wpływem szkodliwego promieniowania albo czy nie zawierają pestycydów.

Największym odbiorcą ślimaków jest Francja, ale z Polski tuszki wysyłane są także do Grecji, Turcji, Niemiec, na Węgry i do Rumunii. Francuzi z kolei przerabiają polskie ślimaki i wysyłają na cały świat. Część ślimaków jest wykorzystywana w produkcji kosmetyków, zdecydowaną większość zjadają smakosze. W paryskich restauracjach za porcję pieczonych ślimaków – 6 sztuk – trzeba zapłacić nawet 14 euro.