W chmurach i na fali

Agata Combik

publikacja 07.03.2016 06:00

Zawodowo związany z uprawą ziemi, marzył, by oderwać się od niej i… pofrunąć. Wzniósł się w powietrze, lecz powódź „popchnęła” go ku wodzie. Co wyszło ze spotkania ziemi, powietrza i wody? Poduszkowiec.

  Poduszkowiec pana Józefa da radę na wodzie, lodzie, w błocie Archiwum Józefa Adamowicza Poduszkowiec pana Józefa da radę na wodzie, lodzie, w błocie

Potem doszły kolejne konstrukcje, które Józef Adamowicz i współpracujący z nim ludzie nieustannie tworzą. Gdy pasji towarzyszy talent techniczny i upór, dzieją się rzeczy niezwykłe. Znany dziś konstruktor, z wykształcenia rolnik, zaczynał spełniać swoje marzenia w Miłoszycach, w stodółce. Obecnie jest prezesem firmy Hovertech i twórcą Jelczańskiego Parku Technologicznego, a jego konstrukcje budzą zainteresowanie na całym świecie – m.in. w Chinach czy Australii. Jego firma, wielokrotnie nagradzana, otrzymała m.in. złoty medal na Targach Innowacji i Wynalazków Eureka 2003 w Brukseli – za nowatorski projekt poduszkowca z napędem hybrydowym. Na koncie ma udział w niezliczonej ilości akcji ratunkowych.

W obłokach z silnikiem trabanta

Pan Józef od dzieciństwa interesował się lotnictwem, aerodynamiką. Dłubał też w każdym urządzeniu, jakie napotkał na swej drodze. – Pierwszy pojazd latający zacząłem budować jako trzynastolatek – wspomina. Prób było jeszcze kilka. Marzenia o wzniesieniu się w powietrze zrealizował mając dwadzieścia kilka lat. – Wraz z grupą podobnych zapaleńców sami zbudowaliśmy motolotnię, nauczyliśmy się latać. Pierwszy raz w sposób kontrolowany uniosłem się nad ziemię w swoje imieniny 30 lat temu: 19 marca 1986 r. – wspomina. – Motolotnia zbudowana była na silniku trabanta, z wykorzystaniem materiału żaglowego, jakichś rur z PCV…

Czasy były trudne, ale, jak mówi J. Adamowicz, w ludziach było więcej pasji. – Trenowaliśmy na tzw. torze prób, przeznaczonym do testowania aut z Jelczańskich Zakładów Samochodowych. Gdy myślę, co wtedy robiliśmy, latając na przykład między latarniami, włos mi się jeży na głowie. Kiedy pewnego razu wiatr uniósł mnie 10 metrów w górę i grzmotnął o ziemię, doświadczyłem na własnej skórze, że lepiej nie latać, gdy zbliża się front burzowy. To były „szaleństwa młodości”. Uważam jednak, że do takich rzeczy trzeba się zabierać, mając nie więcej niż 25 lat. Potem człowiek staje się ostrożny, unika ryzyka. Postęp w technice dokonuje się, gdy znajdzie się ktoś, kto nie wie, że nie da się czegoś zrobić. Tak było ze mną.

Motolotnia na długo przykuła uwagę pasjonatów. – Po drodze było kilka nowych urządzeń, jakieś ulepszenia. Wykonywaliśmy loty po 200–300 km – wspomina pan Józef, dziś już instruktor lotniarstwa. W którymś momencie pojawił się on: poduszkowiec. Oczywiście własnej konstrukcji. Najpierw taki malutki, nic poważnego – do czasu, gdy w 1997 r. Jelcz i okolice dotknęła powódź.

To nie zabawa

W oblanych wodą domach pozostały starsze osoby, dzieci. Ze względu na silny nurt nie można było dotrzeć do nich łódkami, nie funkcjonowały takie jak dziś środki łączności. W dodatku woda do Jelcza przyszła od strony lasu. Płynęły w niej – szukające ratunku i czepiające się domów – myszy, lisy, dziki i inne przerażone zwierzęta. – Poproszono mnie o wsparcie. Poleciałem poduszkowcem do tych ludzi, budząc w nich wielką radość i nadzieję. Przy okazji potwierdziło się, jak przydatny jest mój pojazd w podobnych sytuacjach. Poduszkowiec nie zanurza się w wodzie, więc silny nurt czy zanieczyszczenia nie przeszkadzają mu w szybkim poruszaniu się (60–80 km/h). Pan Józef zaczął odtąd myśleć nad większym urządzeniem, którego można by używać do ewakuacji ludzi czy transportu żywności. Tak powstał poduszkowiec Anaconda. – Wykorzystaliśmy w nim szereg nowatorskich rozwiązań, do dziś niestosowanych na świecie – mówi J. Adamowicz. Dodaje, że udoskonalanie takiego pojazdu przypomina pielęgnację angielskiego trawnika. Jak wiadomo, trzeba go jedynie posadzić i kosić – przez 100 lat. Maszyny też wymagają niezliczonych prób, testów, ulepszeń.

– Muszę powiedzieć, że filarem przedsięwzięcia była żona. Niewiele kobiet wytrzymałoby to, co zrobiłem – dodaje z uśmiechem. – Z pokoju gościnnego wyniesiono meble, leżały tam różne urządzenia, przy których grzebaliśmy nieustannie ja i mnóstwo ludzi przewijających się przez nasz dom. Niejedna kobieta pozbierałaby te wszystkie maszyny i wywaliła razem z chłopem na ulicę. Moja żona jednak wykazała ogromną cierpliwość, a nawet… bezpośrednio zaangażowała się w prace nad pojazdem, wykorzystując swoje umiejętności krawieckie. Wykonywała – i do dziś to robi przy kolejnych urządzeniach – elementy poduszki powietrznej. Składa się ona z 60 niezależnych segmentów. Do ich zszywania służy specjalna maszyna. Praca jest trudna i bardzo mozolna.

Poduszki górą

Z czasem pan Józef założył Stowarzyszenie Wsparcie Techniczne Ratownictwa. Poduszkowce sprawdziły się w niezliczonych sytuacjach, wspomagając straż pożarną, policję, wojsko. Ludzie, którzy współpracowali przy ich tworzeniu, są sympatykami tej idei, uczestniczą w poważnych akcjach ratowniczych. Jedną z największych był udział w wysadzaniu zatoru lodowego w 2006 r.

– Zator utworzył się na śluzie w Bartoszowicach i groził zalaniem Wrocławia. Sytuacja była bardzo poważna. Przewoziliśmy poduszkowcami saperów wraz z… kilkuset kilogramami materiałów wybuchowych – wspomina J. Adamowicz, dodając, że w podobnym przedsięwzięciu uczestniczyli w 2003 r. w Prochowicach. Brał udział w akcji ratowniczej podczas powodzi w Niemczech, jego poduszkowce przydały się weterynarzom wyszukującym na rozlewiskach ptaki zarażone ptasią grypą. Na co dzień członkowie stowarzyszenia proszeni są o pomoc w różnych działaniach służb ratowniczych – jak choćby w sytuacji, gdy trzeba było szukać w trudno dostępnych terenach zaginionego wędkarza, który zsunął się do wody.

Konstruktor podkreśla, że poduszkowce radzą sobie zarówno na bardzo płytkiej, jak i bardzo głębokiej wodzie, na błotach czy na lodzie. To ostatnie jest bardzo ważne przy ratowaniu ludzi, pod którymi lód się załamał – zwłaszcza, jeśli stało się to daleko od brzegu i trudno do nich dotrzeć. – Kilka lat temu zrobiliśmy wyprawę dookoła Polski na poduszkowcu – 3 tys. kilometrów. Z Wrocławia polecieliśmy Odrą do morza i dalej z Gdańska Wisłą do Krakowa – mówi pan Józef. – To była zabawa, ale ukazująca możliwości wykorzystania tych urządzeń w celach turystycznych. Można by urządzać takie przeloty z Wrocławia do Berlina, z Gdańska na Hel, z Warszawy do Kazimierza…

Jak działa poduszkowiec? – Troszkę jak woreczek foliowy, nadmuchany i zamknięty, na którym można postawić jakiś ciężar. Tyle że w poduszkowcu brak dolnej części „woreczka”, dzięki czemu siła tarcia jest minimalna. Śmigło nieustannie pompuje powietrze do poduszki i utrzymuje w niej ciśnienie. Dzięki śmigłu ponadto cała konstrukcja się porusza – wyjaśnia konstruktor. I dodaje, że człowiek, stojąc na jednej nodze, wytwarza nacisk na podłoże o sile mniej więcej 80 kg na decymetr kwadratowy, poduszkowiec – 80 kg na metr kwadratowy, czyli sto razy mniej. Między poruszaniem się nim a innymi pojazdami jest różnica taka, jak między ciągnięciem sanek po lodzie i po piachu.

Park dla wynalazców

Pan Józef podkreśla, że powstające urządzenia związane są z opracowywaniem całej technologii – związanej na przykład z systemami napędowymi – którą można wykorzystać na wiele różnych sposobów. Po skonstruowaniu Anacondy przyszedł czas na większy poduszkowiec, o nazwie Barracuda, łódź ratowniczą Perkoz, a także potężny wentylator dla służb ratowniczych o nazwie Tornado.

– W czasie pożarów budynków, znajdujący się wewnątrz ludzie giną w 80 proc. od dymu, nie mając czym oddychać – wyjaśnia J. Adamowicz. – Nasz wentylator umożliwia szybkie wpuszczenie do zadymionych obiektów dużej ilości powietrza, a także wody, rozbijanej w mgłę. Dzięki temu obniża się temperatura i część materiałów przestaje się palić. To urządzenie przeszło już chrzest bojowy m.in. w Warszawie. Może stanowić też zabezpieczenie na wypadek ataku terrorystycznego, gdyby ktoś rozpylił coś trującego.

Kolejne przedsięwzięcie J. Adamowicza i grupki pasjonatów to działający od blisko 3 lat Jelczański Park Technologiczny, utworzony na terenie jednej z ogromnych hal, jakie pozostały po Jelczańskich Zakładach Samochodowych. – Chodzi o zapewnienie przestrzeni i warunków dla rozwoju polskiej myśli technicznej, do tworzenia nowych technologii i ich komercjalizacji – wyjaśnia pomysłodawca. – Zawsze podkreślam, że kultura techniczna jest tak samo ważna, jak wszystkie inne dziedziny kultury. Żeby kraj się rozwijał, musi tworzyć własne technologie, własne produkty. Inaczej pozostaniemy tylko tanią siłą robocza dla innych. W Jelczu chcemy też nawiązać do tradycji tutejszej myśli technicznej związanej z jelczańskimi zakładami.

Pan Józef ma wiele gorzkich przemyśleń na temat przeszkód, o jakie potykają się w Polsce ludzie przedsiębiorczy i pełni pasji; na temat uczelni technicznych, gdzie para w gwizdek idzie często na badania, których owocem są tylko tzw. półkowniki – opracowania odkładane na półkę. Konstruktor nie ma jednak zamiaru tylko narzekać. Na terenie jelczańskiego parku już powstają kolejne projekty, nowe technologie. Może wkrótce będzie o nich głośno.