W kolebce naprotechnologii

Jarosław Dudała

publikacja 18.11.2017 04:45

Naprotechnologia pomaga małżeństwom, które mają problemy z poczęciem dziecka. Poleciałem do USA, by poznać ludzi, którzy stoją za tą metodą.

Prof. Thomas Hilgers w prowadzonym przez siebie instytucie. W tle zdjęcia pacjentek profesora i ich dzieci. Roman koszowski /foto gość Prof. Thomas Hilgers w prowadzonym przez siebie instytucie. W tle zdjęcia pacjentek profesora i ich dzieci.

Profesor Thomas Hilgers to wysoki mężczyzna z siwym zarostem. Fan Elvisa Presleya i drużyny futbolowej Nebraska Cornhuskers. To on wymyślił naprotechnologię. A właściwie zebrał w całość metody służące temu, by niepłodne pary doczekały się upragnionych dzieci bez ponoszenia szkód zdrowotnych, psychicznych i moralnych, wiążących się ze stosowaniem in vitro.

– W moim wydanym w 2004 r. podręczniku naprotechnologii znajdują się 2 tys. odwołań do prac innych naukowców – podkreśla profesor.

Dodał do tego własne, oryginalne pomysły, m.in. w dziedzinie chirurgii ginekologicznej. Stworzył model Creightona, służący do obserwacji kobiecego śluzu. Pozwala on zdiagnozować problemy z niepłodnością, a czasem zapobiec poronieniu – i to zanim jeszcze kobieta zajdzie w ciążę. Zbudował Instytut Papieża Pawła VI w Omaha. W sumie to około 40 lat pracy.

– To wielka nadzieja na przyszłość – powiedział o naprotechnologii św. Jan Paweł II, który wsparł finansowo inicjatywę lekarza z Omaha i powołał go do Papieskiej Akademii Życia.

Napro, w przeciwieństwie do in vitro, nie stara się obejść przyczyn niepłodności. Chce je zdiagnozować i wyleczyć. I to nowocześnie – w Omaha dzieje się to m.in. z użyciem prawie niespotykanego w Polsce robota chirurgicznego da Vinci.

Hilgers nie należy do uczonych, którzy zazdrośnie strzegą swych tajemnic. – Niczego nie zatrzymuje dla siebie. Dzieli się całą swą wiedzą. Pozwala uczniom wykonywać niektóre czynności podczas operacji – mówi ks. Jarosław Szymczak, Polak z Instytutu Świętej Rodziny w Łomiankach, który jest kapelanem podczas naprotechnologicznych kursów w Omaha.

– Profesor Hilgers żyje wyraźnie poniżej poziomu, jaki przypisuje się w USA rodzinom profesorów medycyny z wieloletnim dorobkiem. Tacy ludzie mają zwykle drogie rezydencje. Tymczasem on mieszka w przeciętnym, jak na amerykańskie warunki, domu. Pieniądze inwestowane są głównie w instytut – mówi ks. Jarosław.

Profesor Hilgers jeździ nierzucającym się w oczy szarym chevroletem impala. Jedyną ekstrawagancją jest tablica rejestracyjna z napisem „NAPRO3”.

Zakochana na zabój

Sue Hilgers to żona profesora. Drobna kobieta z iskrami w oczach. Zdaje się, że to ona trzyma w garści organizacyjną stronę instytutu. Zakochana w mężu na zabój. Mają pięcioro dorosłych już dzieci. Wszystkie związane z prawem albo medycyną. Najstarszy Paul (prawnik) i młodsza Teresa (ginekolog) pracują w instytucie. Sue pochodzi z rodziny o czeskich korzeniach. Zna jednak ledwie parę słów tym języku. Za to całkiem nieźle orientuje się w polskich sprawach, historii i polityce. Była u nas z mężem parokrotnie.

– Byłam dumna z prezydenta Donalda Trumpa, gdy przemawiał w Warszawie. Pięknie mówił o historii waszego kraju, która jest przez wielu lekceważona, prawda? – zauważyła Sue.

Kolejna postać to father Jay, czyli wspomniany już ks. dr Jarosław Szymczak. W Ameryce używa skrótu imienia, bo mało kto potrafiłby tam poprawnie wymówić je w całości. Miłośnik elektronicznych gadżetów. Oddany pracy z rodzinami. Bardzo ludzki. Jest kapelanem podczas kursów napro, dla ich uczestników odprawia po angielsku Msze św., spowiada.

Ksiądz Szymczak nie jest jednak jedynym naszym rodakiem zaangażowanym w napro. Przez kursy dla lekarzy i niemedycznych instruktorów modelu Creightona w Polsce, innych krajach Europy i w USA przeszło już co najmniej kilkudziesięciu Polaków. – Prowadzą praktyki napro, nie tylko zresztą w Polsce – mówi Sue Hilgers.

Kursy te są oczywiście płatne. Przedstawiciele instytutu mówią, że nie są to wielkie sumy. Jak na warunki w USA, gdzie ceny usług medycznych generalnie są horrendalnie wysokie, może to i niedużo. Dla Polaków są to jednak kwoty niebagatelne. Niektórzy chętni szukają więc sponsorów. Instytut stara się pomagać uczestnikom kursów z biedniejszych krajów w ten sposób, że związani z nim wolontariusze dają im za darmo nocleg w Omaha.

Pani kapitan z komandosami GROM-u

Afganistan, rok 2010. Amerykański helikopter ratunkowy Blackhawk leci po rannych żołnierzy. Za sterami siedzi kapitan Nissa Brodman. Potężny wirnik maszyny wzbudza tumany kurzu, znacznie utrudniając widoczność. Śmigłowiec twardo uderza w podłoże. Cierpi na tym kark Nissy. Ale to nic – ryzykuje nie tylko zdrowie, ale i życie, by uratować rannych kolegów. Siły dodają jej codzienne Msze św.

– Mogłam w nich uczestniczyć, bo służyłam razem z polskimi żołnierzami z GROM-u, a oni mieli ze sobą kapelana. Mieli też doskonałego kucharza. Dzięki niemu spędziłam w Afganistanie piękne święta Bożego Narodzenia – wspomina śmiejąca się szczerze blondynka rodem z narciarskiego kurortu Steamboat Springs w Colorado.

O rozkazie wyjazdu do Afganistanu dowiedziała się pół roku naprzód. – Wiedziałam, że do tego czasu nie mogę zajść w ciążę. Wtedy wypróbowaliśmy z mężem model Creightona na samych sobie. Nie zaszłam w ciążę. Kiedy wróciłam z Afganistanu, użyliśmy tego samego modelu, by dziecko się poczęło. Czekaliśmy na to… 4 dni. To działa, naprawdę działa! – cieszy się Nissa.

W 2013 r. odeszła z wojska. Dziś jest matką trojga dzieci, pracuje w parafii katolickiej w rodzinnej miejscowości. Pani kapitan zaangażowała się w działalność na rzecz niepełnosprawnych, ale chciała też pomóc parom, które nie mogą doczekać się dziecka. Dlatego przyjechała na kurs instruktorów modelu Creightona do Omaha. – Chcę pomóc ludziom, aby byli otwarci na życie – mówi Nissa.

Angielskie nazwisko, polska uroda

Angielskie nazwisko, ale uroda typowo słowiańska – Naomi Whittaker jest córką dwojga Polaków z Radomia. Emigrantów politycznych z okresu stanu wojennego. Jest ginekologiem, robi specjalizację u prof. Hilgersa.

Wyszła za mąż za Briana, kolegę z liceum. – Na początku małżeństwa brałam pigułki antykoncepcyjne. Czułam, że to wbrew moim zasadom, ale nikt wcześniej nie mówił mi o naturalnych metodach planowania rodziny. Nikt też nie mówił o negatywnych skutkach antykoncepcji – przyznaje Naomi.

Wtedy jej rodzice się rozwiedli, a mąż był na wojnie w Afganistanie. – Byłam przygnębiona. Chodziłam do kościołów, szukałam pociechy – przyznaje dr Whittaker.

Przełom nadszedł, gdy Brian wrócił z Afganistanu. – Powiedziałem Naomi, że chciałbym, żebyśmy mieli dziecko. Wykrzyknęła: „Co?!” – wspomina Brian. – Chciałem dziecka, bo znałem swoich kolegów z jednostki. I widziałem, jak się zmieniają, gdy po powrocie z Afganistanu spotykają swoje dzieci. Jak łagodnieją – dodaje mężczyzna.

– Ja nie byłam gotowa na dziecko. Trochę to trwało, ale Brian mnie przekonał. I tak urodził się nasz pierwszy syn John Paul (Jan Paweł – imię nieprzypadkowe) – wspomina Naomi.

Ja tak nie chcę!

Dodaje, że przy porodzie były komplikacje. Że lekarze nie okazali jej empatii. Podobną postawę medyków widziała potem podczas swych uczelnianych zajęć na ginekologii. Pacjentce, która poroniła, mówili: „Czemu płaczesz, to był ledwie 11. tydzień”. Poznała też lekarza zajmującego się in vitro, zdeklarowanego homoseksualistę, który bez żadnych ogródek stwierdził wobec studentów, że nie lubi dzieci. Że nie cierpi, gdy przynoszą mu je do gabinetu. Poza tym widziała, jak ginekolodzy zbywali pacjentki, przepisując im pigułki antykoncepcyjne prawie na wszystko.

– To tak, jakby lekarz rodzinny leczył niemal wyłącznie aspiryną – irytuje się dr Whittaker. – Nie, ja tak nie chcę! Chcę dawać pacjentkom coś więcej – postanowiła.

W tym czasie poznała lekarza naprotechnologa. – Z początku naprotechnologia przekonała mnie swą naukowością – podkreśla Naomi. Ale widziała też różnicę między podejściem naprotechnologa a tym, co widziała u innych ginekologów. – Napro daje kobiecie świadomość tego, co dzieje się z jej ciałem. Jeśli straci dziecko, nie wini siebie. Jeśli nie może zajść w ciążę, to znaczy, że jest jakaś przyczyna tego, że trzeba ją znaleźć i próbować wyleczyć – zauważa młoda ginekolog, dziś mama trojga dzieci.

Paradoksalnie, Naomi jako studentka katolickiej uczelni musiała ukrywać swój stosunek do naprotechnologii. – Gdybym go ujawniła, nie daliby mi pozytywnej rekomendacji, a to zaważyłoby na mojej przyszłości zawodowej – przyznaje.

Ostatecznie została rezydentką w szpitalu franciszkanów w Peorii. To jedna z niewielu w USA placówek, w których mogła pracować w zgodzie z własnym sumieniem. Teraz robi specjalizację w instytucie prof. Hilgersa. I – choć to brzmi niewiarygodnie – ma już kolejnego pracodawcę, który czeka na nią z etatem, i to od dwóch lat.

– Naomi pojechała do Waszyngtonu na konferencję bardzo liberalnego towarzystwa ginekologicznego. Prezentowała tam swe badania – opowiada jej mąż. – Potem przeszła się między stoiskami różnych szpitali. Na jednym z nich zapytała o coś, nie licząc bynajmniej na ofertę pracy. „Nie będziecie mnie chcieli, bo nie przepisuję środków antykoncepcyjnych i zajmuję się taką dziwną rzeczą jak naprotechnologia” – powiedziała. „Właśnie kogoś takiego szukamy” – odpowiedział wystawca, oferując Naomi pracę, gdy tylko zakończy specjalizację.

W aborcyjnej stolicy

W Omaha spotkałem też Davida Fetzera, obrońcę życia z Iowa City. To aborcyjna stolica amerykańskiego Midwest, czyli Środkowego Zachodu. Powód? W tym mieście działa wielki uniwersytet. Liczy co najmniej 30 tys. studentów. Są więc akademiki, a w akademikach cóż… wiadomo, jak to bywa.

– Kiedyś dziewczyna w ciąży chciała iść do kliniki aborcyjnej, ale przez pomyłkę trafiła do nas. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Zaprowadziłem ją do tej kliniki, przechodząc między pikietującymi obrońcami życia. Objąłem ją o tak, ramieniem… – pokazuje starszy mężczyzna. – Rozmawiałem z nią. Jakiś czas później zadzwoniła. Powiedziała, że myślała o tym, co jej powiedziałem. I że urodziła dziewczynkę i chłopca – wspomina wzruszony David, który przyjechał do Omaha, by wziąć udział w towarzyszących kursowi napro zajęciach dla obrońców życia.

Jak z „Gwiezdnych wojen”

George Lucas to nie reżyser gwiezdnej sagi, ale arcybiskup Omaha. Jak jest nastawiony do naprotechnologii? – Entuzjastycznie! Jestem bardzo szczęśliwy, że Instytut Papieża Pawła VI jest częścią naszej archidiecezji – mówi arcybiskup, choć oczywiście doskonale wie, że instytut jest przedsięwzięciem prywatnym, nie kościelnym. Na dowód swego poparcia odprawił Mszę św. na rozpoczęcie kolejnego kursu napro.

Jego uczestnikiem jest m.in. Ryan Capitulo. Wielki gość. Filipińczyk. Ginekolog, pediatra, wykładowca tamtejszego uniwersytetu medycznego. – Kiedyś przepisywałem antykoncepcję, wykonywałem sterylizacje. Ale się nawróciłem. Zaangażowałem się w ruch pro life. Postanowiłem, że będę dobrym katolikiem, wykonując zawód lekarza – mówi Ryan. Dlatego przyjechał na kurs do Omaha. Prócz niego są też oczywiście Amerykanie, z 17 stanów, a także Koreańczycy z Południa, Meksykanie, Kolumbijczycy, Brazylijczycy i przedstawiciele kilku innych krajów. Czasem zdarzają się nawet muzułmanie.

Siostra Renee Mirkes to filozof i teolog. Jest odpowiedzialna za pion bioetyczny instytutu. Jest chodzącym dowodem na to, że zakonnica może robić coś więcej niż zmieniać kwiaty w wazonach na ołtarzu (choć oczywiście i taka praca jest ważna i potrzebna).

Pam Jaksich to prawa ręka prof. Hilgersa. Jego asystentka naukowa. Od dziesiątków lat. Chciała z nim pracować, bo to odpowiadało jej przekonaniom pro life. Różniła ich religia – Hilgers jest katolikiem, a ona była luteranką. Jednak pięć lat temu została katoliczką. – Kaplica z Najświętszym Sakramentem to moje ulubione miejsce w instytucie – mówi Pam.

Thomas Fitzgerald jest stałym diakonem. Codziennie udziela Komunii św. w Instytucie Papieża Pawła VI. Nie hospitalizowanym pacjentkom czy pacjentom, bo ich tam po prostu nie ma. Instytut – amerykańskim zwyczajem – wynajmuje łóżka i sale operacyjne w okolicznych szpitalach. I tam przebywają pacjentki. Dla kogo więc ta Komunia św.? Dla pracowników instytutu.

– To podstawa – mówią.