Co wybuchło w Korei?

Tomasz Rożek

publikacja 10.06.2009 09:57

Korea Północna to kraj zarządzany jak obóz koncentracyjny. Świat właśnie dowiedział się, że przeprowadzono tam próbę jądrową. A może to było coś zupełnie innego? .:::::.

Co wybuchło w Korei?

Przed kilkoma dniami Korea Północna oświadczyła, że przeprowadziła udaną próbę swojej bomby atomowej. Dokładnie to samo zrobiono dwa i pół roku temu. Świat zamarł, bo komuniści z północy zagrozili Koreańczykom z południa wojną, nuklearną oczywiście. Jest się czym przejmować. Linia demarkacyjna, rozdzielająca obydwie Koree, znajduje się zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od stolicy Południa – Seulu. Miejsca, w którym mieszka ponad 10 mln ludzi. Czy możliwe, by biedny i zrujnowany kraj, bez naukowo-technicznych tradycji, mógł wybudować coś tak skomplikowanego jak bomba atomowa?

Uran albo pluton

Ładunkiem w bombie atomowej może być albo uran 235, albo pluton 239. W obydwu przypadkach uzyskanie odpowiedniej ilości materiału rozszczepialnego jest niezwykle skomplikowane technologicznie i drogie. Czy dla Korei Północnej możliwe? Rozszczepialny izotop uranu (235U) występuje w przyrodzie w bardzo małych ilościach, które mogą być wystarczające dla celów cywilnych (niektóre reaktory jądrowe mogą być „napędzane” naturalnym uranem), ale są dalece niewystarczające dla przemysłu zbrojeniowego. Stąd, chcąc zrobić bombę z uranu, konieczna jest budowa zakładu jego wzbogacania. Wzbogacanie, czyli zwiększanie w mieszaninie różnych izotopów uranu, zawartości izotopu rozszczepialnego, to jednak bardzo zaawansowana technologia. Zaledwie kilka państw na świecie wie, jak to robić. Jednym z nich był ZSRR, innym jest Pakistan. Z obydwu tych źródeł Koreańczycy mogli kupić, lub wręcz dostać, pojedyncze urządzenia służące do wzbogacania (np. wirówki). Do wzbogacania na przemysłową skalę trzeba jednak wybudować olbrzymie zakłady, hale. Ich budowa nie umknęłaby czujnym oczom satelitów szpiegowskich.

Możliwy jest także inny scenariusz. Pierwszym reaktorem, jaki działa w Korei, jest wybudowany na początku lat 80. ub. wieku reaktor typu MAGNOX. To konstrukcja wręcz wymarzona do produkcji plutonu. Pluton nie występuje naturalnie w przyrodzie, jest izotopem sztucznym, który powstaje wewnątrz reaktora atomowego. Ale trzeba go z mieszaniny różnych pierwiastków odseparować. Nie ma jednak dowodów na to, że Korea Północna posiada zakład oczyszczania wypalonego paliwa jądrowego.

Jeżeli coś miałoby umknąć wywiadom zagranicznym, to raczej zakład oczyszczania niż wzbogacania. To pierwsze łatwiej przeprowadzić, a to wskazywałoby raczej na użycie plutonu. Ten izotop jest zresztą znacznie lepszym materiałem do budowy bomby niż uran. Masa krytyczna plutonu jest mniejsza, a to oznacza, że potrzeba go znacznie mniej niż uranu, żeby zrobić bombę o tej samej mocy. Jeżeli zatem Kim ma bombę atomową, to jest to bomba z plutonem w środku, no chyba że materiał rozszczepialny udało się ukraść (co mniej prawdopodobne) lub kupić. To teoretycznie możliwe, choć raczej mało prawdopodobne.

Może blef?

Czy Koreańczycy z północy mogą jednak oszukiwać? Bomby nie da się wyprodukować w ukryciu. Mimo szczerych chęci nie tylko USA, nikomu nie udało się dotychczas zebrać przekonujących dowodów na to, że Kim posiada ładunki jądrowe. Być może zatem psychoza strachu, jaką komuniści z Korei rozpętują, jest niczym innym jak tylko blefem. Nie można tego wykluczyć. Tak najprawdopodobniej było pod koniec 2006 roku, kiedy miało dojść do pierwszej próby jądrowej. Wtedy eksplozja miała moc 1 kt (kilotona to jednostka energii; wybuch jądrowy o mocy 1kt wyzwala tyle energii, ile wybuch tysiąca ton trotylu), a taką energię mógł wyzwolić wybuch ładunku konwencjonalnego. Tym razem eksplozja miała około 10 kt. Tak przynajmniej sprawę oceniają sejsmolodzy z zagranicznych ośrodków. Ich szacunki są zgrubne, ale nie ma wątpliwości, że ostatni wybuch był znacznie silniejszy niż poprzedni. A to oznacza, że jest niewielkie prawdopodobieństwo, że Koreańczycy „odpalili” ładunek konwencjonalny. Dla porównania, bomba FatMan zrzucona 9 sierpnia 1945 roku na japońskie Nagasaki miała moc 20kt.

W całej historii z koreańską bombą jądrową tylko jeden szczegół jest zastanawiający. Dlaczego komuniści i w 2006 roku, i dzisiaj swoje bomby próbowali pod ziemią, a nie na jej powierzchni? Przecież nie z powodu dbałości o środowisko naturalne. Próby podziemne są dużo trudniejsze i droższe. W przypadku Korei próby naziemne byłyby tym bardziej wskazane, że nie pozostawiałyby żadnych wątpliwości opinii międzynarodowej co do posiadania ładunków jądrowych. Zdjęcia atomowego grzyba, pomiar stężenia pierwiastków radioaktywnych w powietrzu – to wszystko miałoby piorunujący wręcz efekt propagandowy, przekonałoby wszystkich. I wystraszyło. Tymczasem, z wyjątkiem pomiarów sejsmicznych i komunikatu słownego, nic nie świadczy o wybuchu bomby jądrowej. Ktoś, kto buduje swoje pierwsze ładunki jądrowe, próbuje je na zewnątrz. No chyba że… boi się pokazać, co tak właściwie ma. Boi się, bo eksplodował ładunek konwencjonalny, albo boi się, bo konstrukcja bomby powoduje, że nie sposób jej używać.

Jak tego użyć?

Samo posiadanie ładunku jądrowego może robić wrażenie. Ale z wojskowego punktu widzenia nie jest zagrożeniem, bo samą bombą trudno zaatakować. Między działającą bombą a pociskiem zdolnym do przenoszenia głowic jądrowych jest bowiem bardzo daleka droga. Bomba atomowa musi być urządzeniem bardzo precyzyjnym, a przez to skomplikowanym, więc ciężkim i dużym. Bomby jądrowe zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki ważyły ponad 4 tony, choć samego materiału rozszczepialnego było w nich kilkadziesiąt kilogramów (w ładunku Little Boy, zrzuconym na Hiroszimę, były 64 kg uranu, z czego tylko 0,7 kg „eksplodowało”).

Ale pierwsze bomby były zrzucane z pokładu samolotów. Wtedy o wystrzeliwaniu rakiet nie myślał nikt poza kilkoma konstruktorami niemieckimi. Samolot ma jednak poważne wady. Na pewno nie zostanie niezauważony. Poza tym jego obszar rażenia jest mniejszy, a czas, jaki upływa od wydania rozkazu do samego ataku, długi. Choć bomby grawitacyjne (zrzucane z pokładu samolotu) mają swoje zalety (są proste w konstrukcji, a przez to dużo tańsze), trudno sobie wyobrazić północnokoreański samolot nadlatujący nad Seul czy Tokio, by zrzucić jądrowy ładunek. Choć większość ładunków, które posiada USA, to bomby grawitacyjne, nie są to bomby, które mogłyby służyć do niespodziewanego ataku. Raczej do prowadzenia regularnej wojny. Takiej Korea na pewno nie będzie prowadzić.

Jeżeli nie samoloty, to co? Na przykład statek. Duży obiekt może być załadowany na jego pokład, może dopłynąć do wybrzeży dużego miasta i wtedy eksplodować. Taki scenariusz jest raczej niemożliwy, bo Korea objęta jest blokadą. Zostają więc tylko rakiety. A tych, mimo ciągłych prób, koreański reżim wciąż nie ma. Jeżeli w ogóle Korea Północna posiada ładunki jądrowe, to ich konstrukcja najprawdopodobniej nie pozwala na przenoszenie ich rakietami. Skąd ta pewność? Nie sposób wyprodukować zminiaturyzowanego ładunku, nie przeprowadzając wpierw prób bomb znacznie większych niż ta sprzed kilkunastu dni. W czasie próbnych wybuchów inżynierowie uczą się, „jak zachowuje” się bomba. Bez ciągłych ćwiczeń nie sposób zminiaturyzować ładunku. Z kolei kupienie bomby w całości (a nie tylko materiału rozszczepialnego) jest bardzo mało prawdopodobne.

Nawet gdyby jednak Koreańczycy mieli małą bombę jądrową, nie bardzo mają czym ją wysłać na obszar wroga. Choć próbują, ich rakiety rozsypują się zaraz po starcie. Ostatnie pokazowe próby dotyczyły małych rakiet krótkiego zasięgu ziemia–powietrze, które nie mogą razić celów naziemnych i nie mogą przenosić ładunków jądrowych. Jedynymi konstrukcjami, które działają – jak się wydaje – są rakiety średniego zasięgu Nodong. Korea Północna ma ich od 100 do 200. Mają zasięg około 1000 km i mogą maksymalnie przenosić 700 kg ładunku. Podsumowując, Korea Północna może mieć broń jądrową, ale wszystko wskazuje na to, że nie osiągnęła jeszcze zdolności do jej używania. Rakiety, które posiada, mogą razić (choć, jak przyznają eksperci, bardzo niedokładnie) cele położone nie dalej niż 1000–1300 km od wyrzutni. Niewielka rakieta jest prostsza w budowie, a jej dostosowanie do przenoszenia broni jądrowej tańsze niż w przypadku rakiet międzykontynentalnych. Z drugiej jednak strony mała rakieta wymusza zminiaturyzowanie samej głowicy, a to nie jest rzecz prosta i wydaje się, że dla Koreańczyków nieosiągalna.


Gość Niedzielny 23/2009