Koszmar na Jawie

Przemysław Kucharczak

publikacja 11.06.2006 16:40

Wulkan Merapi na Jawie od kilku tygodni pluje gorącym popiołem i gazem. Jego lawa już spływa ku polom ryżu, które malowniczo rozłożyły się na stokach. Ludzie się boją. .:::::.

Koszmar na Jawie

Jest czego. Zaledwie przed 12 laty wulkan Merapi zabił 60 ludzi. Wcześniej, w 1930 roku, zginęło ponad 1300 osób. A w XI wieku wybuch Merapi był tak niszczycielski, że zniszczył świetnie rozwiniętą cywilizację jawajską. Wybuch może przyspieszyć trzęsienie ziemi, które niedawno nawiedziło Jawę. Naukowcy zaobserwowali, że po tragedii z krateru zaczęło wydobywać się więcej dymu. To może oznaczać, że wewnątrz Merapi dzieje się coś złego. Kiedy zamykaliśmy ten numer „Gościa”, nie było wiadomo, czy wulkan w końcu się uspokoi, czy przeciwnie, znów urządzi mieszkańcom Indonezji krwawą łaźnię.

Rok bez lata

Wyspy Indonezji są usiane kilkudziesięcioma czynnymi wulkanami. To właśnie tu doszło do największego wybuchu wulkanu, jaki kiedykolwiek opisali ludzie. W kwietniu 1815 roku eksplozja rozerwała ogromny wulkan Tambora na wyspie Sumbawa. W powietrze wzbiło się około 150 kilometrów sześciennych popiołu. W regionie na trzy dni zapadły ciemności. Na lasy, pola i wioski spadło istne bombardowanie głazów. Ważące 5 kg bomby wulkaniczne ludzie znajdowali później nawet 40 kilometrów od wulkanu.

Mieszkańcy okolic, których nie zabił deszcz kamieni, nie cieszyli się jednak życiem długo. Nad kraterem wznosił się słup rozżarzonego gazu i popiołu, wysoki na 50 km. W tej chmurze była też para wodna, która... zaczęła się skraplać. I dwie godziny po wybuchu gorące chmury zapadły się. Jak lawina runęły z potworną szybkością w dół, po resztkach stoku. Ten tzw. spływ piroklastyczny zmiótł wszelkie napotkane życie.
Po wybuchu Tambory na całej Ziemi ochłodził się klimat. I to na kilka lat. Rok 1816 przeszedł do historii jako „rok bez lata”. Nawet u nas, w Europie, zapanował wtedy nieurodzaj i głód, a potem wywołane głodem rozruchy. A wszystko przez wulkan na drugiej półkuli.

Bardziej znany jest wybuch wulkanu Krakatau w 1883 roku, też w Indonezji. Choć był o wiele słabszy od wybuchu Tambory, to i tak unicestwił całą wyspę. A odgłos eksplozji było słychać nawet 4800 kilometrów dalej.

– Indonezja leży na ognistym pierścieniu Pacyfiku – mówi dr Elżbieta Jackowicz z Państwowego Instytutu Geologicznego w Warszawie. – To strefa, w której jedna z płyt skorupy ziemskiej podsuwa się pod drugą. Z tej płyty, która wsuwa się pod spód, zaczyna się wytapiać magma. Jest w niej pewna ilość wody, która zamienia się parę. A gromadzące się gazy i wysokie ciśnienie sprawiają, że magma może gwałtownie poszukać ujścia – tłumaczy. Takim ujściem są właśnie wulkany. Kiedy gazów jest już bardzo dużo, magma rusza z głębi ziemi, z głębokości kilkudziesięciu lub kilkunastu kilometrów, w górę, w kierunku krateru. Ludzie jeszcze o niej nie wiedzą, a ona zbliża się nieubłaganie, kilometr po kilometrze... – Dzisiaj erupcję wulkanu można już przewidzieć – mówi Elżbieta Jackowicz. – Na przykład dzięki obserwacji z satelit można zobaczyć, że wulkany przed erupcją zmieniają kształt. One pęcznieją. Pęcznieją od gazów – mówi.

Naukowcy śledzą też odczyty sejsmografów. Badają skład wody rzecznej i gleby. – Kiedy zbliża się erupcja, to skład gleby się zmienia, bo przenikają do niej gazy – mówi Elżbieta Jackowicz. – Jednak te wszystkie oznaki nie świadczą o tym, że do wybuchu na pewno dojdzie. Zbliżająca się magma może jeszcze się zatrzymać i cofnąć. Wystarczy, że zajdzie jakiś inny proces w głębi ziemi – dodaje.
Tak czasem bywa na przykład przy wulkanach na Wyspach Karaibskich. – Po alarmach naukowców kilka razy przeprowadzono ewakuację ludności na wyspie Montserrat. Ludzie opuszczali domy, ale erupcja wulkanu nie nadchodziła. W końcu do niej doszło, ale dopiero przy którymś z kolei alarmie – mówi dr Jackowicz.

Wrzące błoto

Najgroźniejsza w czasie wybuchu wulkanu wcale nie jest lawa. Lawa sunie po zboczach ze średnią prędkością 40 km na godzinę. Czasem może płynąć szybciej, ale i tak udaje się przed nią uciec samochodem. Nie ma jednak ucieczki przed spływem piroklastycznym, takim jak opisany powyżej na wulkanie Tambora. – Takie spływy mkną czasem z prędkością ponad 700 km na godzinę. Temperatura tego jest olbrzymia – mówi dr Jackowicz. – Taki spływ spala i niszczy wszystko, co napotka. Po drodze dochodzi jeszcze do wybuchów, bo powietrze wokół się jonizuje – tłumaczy. Morderczo niebezpieczne są też lahary, czyli lawiny popiołu zmieszanego z gotującym się błotem. Dochodzi do nich, jeśli na zboczach wulkanu leży śnieg albo kiedy w czasie wybuchu padają ulewne deszcze. W specyficznych warunkach mogą po wybuchu powstać „chmury gorejące”. Mają one temperaturę 700–1000 stopni Celsjusza, a wiatr gna je z prędkością nawet do 300 km na godzinę. W 1901 roku na wyspie Martynika na Karaibach taka chmura gorejąca w kilka minut zabiła 26 tysięcy mieszkańców miasteczka Saint Pierre.

Dzisiaj na świecie jest około 850 czynnych wulkanów. Wiele z nich to wulkany podwodne.
Na terenie Polski też można odnaleźć wiele wulkanicznych stożków. Na nasze szczęście to wulkany wygasłe. Przed 27 milionami lat wielkim wulkanem była Góra Świętej Anny niedaleko Opola. Na jej szczycie można dziś zwiedzić rezerwat geologiczny. Na razie przy pozostałościach wulkanu stoi tylko kilka tablic z objaśnieniami, ale już za miesiąc liczba tablic ma wzrosnąć do siedemnastu. Ślady wulkanów można też zobaczyć m.in. w Pieninach i Sudetach.



Gość Niedzielny 24/2006