Czego nie widać in vitro?

Jarosław Dudała

publikacja 08.01.2008 11:16

Problemy z zapłodnieniem in vitro pokazują, jak daleko można zabrnąć, jeśli cud początku nowego życia zastępuje się technologią. .:::::.

Czego nie widać in vitro?

Gdy się wchodzi do mysłowickiej „Novo-mediki”, na ścianach widać kolorowe ramki z buźkami bobasów. To plon 8-letniej działalności ośrodka, który zajmuje się m.in. zabiegami in vitro. Lekarze z tego centrum mówią, że uśmiech malucha i rodziców to dla nich największa satysfakcja i moralne uzasadnienie dla wykonywania zabiegów in vitro. Na niekłamanej radości zbolałych dotąd rodziców, którzy doczekali się dzieci z probówki, i na satysfakcji lekarzy kładą się jednak cienie.

Biznes i reklamacje

Zostawmy na razie sprawy sumienia i zauważmy, że metoda in vitro to sfera, która nie jest w Polsce precyzyjnie regulowana przez prawo. – Przy jej stosowaniu kierujemy się normami ogólnymi, dotyczącymi procedur medycznych – mówi dr Krzysztof Błaszczyk, lekarz i wiceprezes spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, do której należy mysłowickie centrum. Dla firmy prowadzącej taką działalność istnieje ryzyko polegające na prawnej niepewności w ewentualnych sytuacjach konfliktowych. Na pytanie, czy były przypadki reklamacji, szef placówki dr Piotr Miciński wspomina, że dwie sprawy trafiły do sądu. Nie chce jednak mówić więcej na ten temat.

In vitro to także biznes. Mysłowickie centrum działa na tym rynku od 8 lat. Mówimy o rynku, bo zabiegi tego typu nie są refundowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia, choć zapowiedzi minister zdrowia Ewy Kopacz sugerują, że to się może zmienić. W każdym razie sytuacja finansowa mysłowickiej placówki nie jest zła, choć zdarzało się, że trzeba było konkurować z ośrodkami, które – jak można sądzić ze słów dr. Micińskiego – stosowały naciągane chwyty reklamowe. Doktor powątpiewa w prawdziwość danych, dotyczących skuteczności niektórych placówek. Jego ośrodek traci zapewne część potencjalnych klientów także dlatego, że niektórzy śląscy lekarze – pewnie nie bezinteresownie – kierują zainteresowanych zabiegami in vitro do drogich centrów w odległych miastach Polski.

Abonament lodówkowy

W mysłowickim centrum podstawowa wersja zabiegu in vitro kosztuje 4400 zł. Do tego dochodzi koszt leków – 2–3 tys. zł. I koszty ewentualnych procedur dodatkowych. W sumie może to dać około 9 tys. zł. Jeśli część uzyskanych zarodków nie zostanie wszczepiona do macicy matki (standardowo wszczepiane są trzy), pozostałe są zamrażane. Utrzymywanie ich w tym stanie kosztuje 400 zł rocznie. Co będzie z zamrożonymi dziećmi, jeśli rodzice nie zapłacą? Albo centrum zostanie zamknięty? Zginą? A jeśli nawet będą utrzymywane przy życiu, to czy to jest w porządku, żeby powoływać człowieka do życia, a potem odbierać mu możliwość rozwoju i skazywać na życie w zamrażarce?

Umowa

Relacje mysłowickiego centrum i jego pacjentów, decydujących się na in vitro, reguluje umowa. – Zgodnie z nią, wyłącznymi dysponentami zamrożonych zarodków są ich rodzice – mówi dr Błaszczyk. A co, jeśli rodzice przestaną płacić za utrzymywanie swych dzieci w stanie zamrożenia? Co będzie, jeśli zamrożonych zarodków będzie tak dużo, że nie będzie gdzie ich przechowywać? Możliwe jest i to, że rodzice zażądają rozmrożenia zarodków bez ich wszczepiania do macicy. – Byłby to dla nas bardzo duży problem decyzyjny ze względów etycznych. Namawialibyśmy, żeby tego nie robić. Na razie takiego przypadku nie mieliśmy – mówi dr Błaszczyk, przyznając, że w świetle obowiązującej umowy o przechowywaniu zarodków byłby zmuszony do wykonania zapisów zawartych w umowie. Oznaczałoby to spowodowanie śmierci maleńkiego człowieka.

A jak jest za granicą? W Wielkiej Brytanii zamrożone dzieci wolno przechowywać przez 5 lat. Potem są niszczone – powiedział „Gazecie Wyborczej” (20 lipca 2006 r.) dr Stephen L. Minger, dyrektor laboratorium badającego ludzkie komórki zarodkowe w londyńskim King’s College. Głośna była też sprawa amerykańskiej ustawy, która pozwalałaby na finansowanie ze środków publicznych eksperymentów na zamrożonych embrionach (jest ich w USA ok. 400 tys.!). Prezydent Bush ją zawetował, ale – jak stwierdził dr Minger – za prywatne pieniądze można w USA robić z zarodkami, co się chce.

Kup dwa, trzecie dostaniesz gratis


Czy in vitro to metoda skuteczna? Nie bardzo. Tylko 1 z 5–6 zdrowo wyglądających zarodków prawidłowo się rozwija i dochodzi do porodu. Skuteczność metody to 20–30 proc. Z drugiej strony możliwa jest swoista „klęska urodzaju”. Skoro tak naprawdę nie wiadomo, który z uzyskanych poza organizmem kobiety i zdrowo wyglądających zarodków się rozwinie, to dla zwiększenia skuteczności metody do macicy wszczepia się więcej zarodków. W mysłowickim centrum są to zwykle trzy zarodki. Z tych trzech często nie przeżywa żaden. Czasem jeden, bywa, że dwa, ale zdarza się, że zdrowo rozwijają się wszystkie trzy.
Problemy, jakie mogą się z tym wiązać, ilustruje przypadek, który zdarzył się w Wielkiej Brytanii w 2000 r. „Lekarz namówił panią Thompson, żeby pozwoliła sobie wszczepić dwa zarodki, co miało zwiększyć szansę, że przynajmniej jedno dziecko się urodzi. Jednak omyłkowo, a może »na wszelki wypadek«, wszczepił trzy. Kiedy urodziło się troje dzieci, Thompsonowie wnieśli roszczenie przeciwko klinice o pokrycie kosztów wychowania trzeciego dziecka. Pragnęli dziecka – ironizowała w związku z tą sprawą agencja Reutera. – Byli nawet gotowi na ofertę »dwa w jednym«. Jednak nie planowali wariantu »kup dwa, trzecie dostaniesz gratis«” („W drodze”, 7/2003).

Strażak i lesbijki

Ostatnio sporo mówi się o możliwości wychowywania dzieci przez pary homoseksualne. Dr Błaszczyk deklaruje, że jego centrum nie przyjęłoby pary homoseksualnej. Ale przyznaje też, że nie pyta potencjalnych rodziców, czy są małżeństwem. Pewnie, jest lekarzem, a nie policjantem czy agentem ABW. Któż jednak może zaręczyć, że para, która zgłosi się do niego za rok czy za dwa, to nie będzie kobieta żyjąca w związku lesbijskim i namówiony bądź nawet opłacony przez nią dawca nasienia? Nie musi to zresztą być zabieg in vitro, ale także inseminacja, czyli sztuczne umieszczenie męskiego nasienia w organizmie kobiety. Jeśli ktoś uważa, że ta sytuacja jest zbyt kuriozalna, żeby była prawdziwa, to co powiedzieć o historii, która przydarzyła się pewnemu brytyjskiemu strażakowi? Za namową dwóch żyjących ze sobą w związku lesbijek oddał nasienie, by sztucznie zapłodnić jedną z nich. Jak go zapewniano, miał to być koniec jego kontaktów z tymi paniami. Z jego nasienia poczęło się i urodziło dwoje dzieci. Gdy 5 lat później lesbijki rozeszły się, jedna z nich zażądała od strażaka... alimentów!

Cud i technologia

Sprawa trafiła do sądu. Jego wyrok jest mocno niepewny, bo – jak pisze prezentująca tę historię Wirtualna Polska – zgodnie z prawem brytyjskim, mężczyźni, którzy – jak ów strażak – nawiązują kontakt z kobietami, które np. przez Internet poszukują dawcy nasienia, ponoszą pełną odpowiedzialność finansową za narodzone w ten sposób dziecko, chyba że do kontaktu dochodzi za pośrednictwem licencjonowanych klinik. Kuriozalne? Tak, ale pokazuje, jak daleko można zajść, jeśli – z najszlachetniejszych nawet pobudek – cud początku nowego życia zastępuje się technologią. To przeciw temu tak żywo protestuje Kościół. Bo cel nie uświęca środków. Może dlatego mam odwagę tak napisać, że ja i moja żona dość długo czekaliśmy na poczęcie dziecka. Wiem, co czują małżonkowie, których pytają: „no to kiedy?”. Wiem, jak to jest, kiedy człowiek się dowiaduje, że jego kolejnym młodszym krewnym i przyjaciołom poczęło się maleństwo. Nam się to przydarzyło, kiedy straciliśmy już nadzieję. Zastanawialiśmy się nad adopcją. Ale nie rozważaliśmy nigdy możliwości skorzystania z metody in vitro.



Gość Niedzielny 52/2007