Jadłeś dziś DNA?

Z genetykiem prof. Ewą Bartnik (Uniwersytet Warszawski) rozmawia Jarosław Dudała.

publikacja 25.02.2010 08:57

Nie boję się z założenia, bo nie widzę, co dodatkowy gen w moim pożywieniu mógłby mi zrobić złego – mówi prof. Bartnik.

Jadłeś dziś DNA? fot. Jakub Szymczuk

Jarosław Dudała: Modne jest powiedzonko: „Jesteś tym, co jesz”. Może dlatego ludzie boją się na przykład kukurydzy z genami myszy. Czy słusznie?
Prof. Ewa Bartnik: – Nie ma kukurydzy z genami myszy. Ale kukurydza może na przykład zawierać dodatkowe geny oporności na szkodniki. Ale już poważnie: wszystkich nas uczą w szkole, jak odbywa się trawienie. Jeśli zjadamy tę modyfikowaną genetycznie kukurydzę i ona ma na przykład dwa dodatkowe geny, to to, co dostaje nasz organizm, to jest DNA, ale już strawione. Inaczej mówiąc: nasz organizm nie dostaje w ten sposób niczego nietypowego. Mój kolega prof. Piotr Stępień przed kamerami telewizyjnymi zjadł kanapkę z genetycznie zmodyfikowanym rzodkiewnikiem. To taka malutka roślinka, która nie ma zastosowania przemysłowego, a głównie naukowe. Chodziło o pokazanie, że nie jest to ani szkodliwe, ani groźne. A prof. Tomasz Twardowski z Poznania pyta zwykle dziennikarzy, czy jedli już dziś DNA. „A skądże!” – odpowiadają. A przecież we wszystkim, co zjadamy, jest DNA, czyli geny.

Czy to możliwe, że na człowieka zjadającego zmodyfikowaną żywność nie będą poprawnie działały antybiotyki?
– Nie ma takiego niebezpieczeństwa. Geny oporności na antybiotyki bywają stosowane do selekcji roślin modyfikowanych. Ale, po pierwsze, od tego się odchodzi. Ponadto te antybiotyki nie są zazwyczaj stosowane w leczeniu ludzi. Poza tym przed podaniem antybiotyku dobrze jest zbadać, czy bakteria, którą chcemy zwalczyć, jest odporna na jakiś antybiotyk. Ciekawe, że tyle się mówi o szkodliwości genetycznie modyfikowanych organizmów, ale jakoś nikt nie krzyczy na temat genetycznie modyfikowanych bakterii, które są z nami od kilkudziesięciu lat.

Na przykład?
– W każdej aptece stoi insulina, produkowana przez genetycznie modyfikowane bakterie. Jest też szczepionka przeciw żółtaczce. Produkują ją genetycznie modyfikowane drożdże. W latach 70. tak bano się tych bakterii, jak teraz wszyscy boją się modyfikowanych roślin.

Dlaczego zatem na przykład Niemcy czy Francja zakazały upraw roślin zmodyfikowanych genetycznie?
– Była bardzo silna kampania strasząca. Ludzie boją się rzeczy nieznanych. Pamiętam, jak byłam w USA, w drugiej połowie lat 70. Ludzie potwornie bali się tam genetycznie zmodyfikowanych bakterii, z którymi teraz pracują nawet studenci. Natomiast jednocześnie bez żadnych zabezpieczeń pracowano wówczas z wirusami białaczki kociej. Ja to bym się bała tego kociego wirusa. A nuż on na mnie przeskoczy, bo pomyśli, że jestem równie smaczna jak kot… Pojawiły się informacje o austriackich badaniach, według których myszy karmione ziarnem roślin transgenicznych w pierwszym i drugim pokoleniu nie były dotknięte żadnymi wadami. Ale w trzecim pokoleniu miały problemy z płodnością.
– Nie ustosunkuję się do tego, dopóki nie zobaczę publikacji naukowych, a nie doniesień w prasie. Do pewnego czasu starałam się śledzić publikacje na ten temat. Ale ich nie było. Były tylko opowieści.
Pewne rzeczy mogą się przenosić z pokolenia na pokolenie, a ujawniać później. Ale jak coś się dzieje na pięciu myszach na krzyż, to ja nie muszę w to wierzyć.

Jak długo trwały badania nad wpływem GMO na człowieka? Bo pierwszy organizm zmodyfikowany to rok 1973. To niedawno.
– Dawno i niedawno. Jeśli chodzi o rośliny modyfikowane, to powstały one w latach 80. Były dość intensywnie badane w USA i Europie. Ja nie boję się z założenia, bo nie widzę, co dodatkowy gen w moim pożywieniu mógłby mi zrobić złego.

Potrafi Pani rozpoznać na straganie modyfikowanego pomidora?
– Nie, bez badania w laboratorium tego nie da się zrobić.

Ekolodzy mówią, że handel zmodyfikowaną żywnością to eksperyment naukowy. A nikt nie powinien być królikiem doświadczalnym bez swojej wiedzy i zgody.
– Po pierwsze ekolog to nie ten, który przejmuje się środowiskiem, ale ten, który ma uniwersytecki dyplom z ekologii. A przedstawiciele organizacji, które umownie nazwijmy zielonymi, powielają plotki. Jakiś rok temu byłam w telewizji z przedstawicielem takiej organizacji. Mówiłam, że nie ma opublikowanych żadnych prac naukowych, pokazujących szkodliwość GMO. On powiedział, że jest ich mnóstwo. Dałam mu więc wizytówkę i poprosiłam, żeby mi je przesłał. On na to: „Ale one są po angielsku” (sic!). A potem nic nie przysłał.

Czyli to nie eksperyment?
– Nie. W USA takich obaw jest mniej niż w Europie, a GMO uprawia się od wielu lat. Pytałam o to kilka lat temu przedstawicieli amerykańskiej izby zboża. Oni powiedzieli coś, co mnie ubawiło: że w Ameryce, gdy rząd mówi, że coś jest prawdą, to wszyscy wierzą. A w Europie wszyscy się zastanawiają, o co chodzi i dlaczego kłamią.

Nie ma się czego bać?
– Nie rozumiem żadnych obaw przed tym, co jemy. Jedyne obawy, które rozumiem, to obawy ekologiczne. Chodzi o to, że odmiany modyfikowane mogą krzyżować się albo wyprzeć odmiany lokalne. Ale, po pierwsze, czasami w ogóle nie ma lokalnych odmian. A po drugie, bardzo często można temu zapobiegać – sprawić, że te rośliny nie będą mogły rozmnażać się albo że ich geny nie będą się przenosić z pyłkiem. Te modyfikowane odmiany nie mają także często szans na przeżycie w warunkach naturalnych, bo są zbyt delikatne.