Za mało wiemy

rozmowa z prof. Zbigniewem Mirkiem

publikacja 25.02.2010 09:01

Z botanikiem i ekologiem prof. Zbigniewem Mirkiem (Polska Akademia Nauk) rozmawia Jarosław Dudała.

Za mało wiemy Czasem zmiana dotykająca pozornie nieistotnej części ekosystemu ma zasadniczy wpływ na całość – mówi prof. Mirek fot. Henryk Przondziono

Jarosław Dudała: Prof. Ewa Bartnik powiedziała mi właśnie, że nie musimy się bać jedzenia roślin zmodyfikowanych genetycznie. Ale o ich wpływ na środowisko naturalne radziła pytać naukowca, zajmującego się tą dziedziną. Pytam więc Pana.
Prof. Zbigniew Mirek: – Brak nam pełniejszej wiedzy. Ta jednak, którą posiadamy, pozwala stwierdzić, że zagrożenie dla środowiska naturalnego istnieje i może okazać się bardzo poważne.

O co dokładnie chodzi?
– Między innymi o niekontrolowane rozprzestrzenianie się w środowisku naturalnym nie tyle GMO, ile pewnych genów, które poprzez te organizmy wprowadzamy w krwiobieg środowiska.

Chodzi o krzyżowanie?
– Nie tylko o samo krzyżowanie, znamy także inne mechanizmy transferu genów. Powstają wtedy organizmy o zupełnie nowych cechach, możliwościach przystosowawczych i zdolnościach konkurencyjnych, mogące – przez tę na pozór drobną zmianę – zmieniać pośrednio cały ekosystem; m.in. poprzez eliminowanie ze środowiska znacznej części dotychczasowej bioróżnorodności. Skala i praktyczne skutki tych zjawisk zależą od wielu czynników i są wciąż słabo poznane.

Ale co w tym złego? To chyba dobrze, że niektóre organizmy wzbogacą się w geny dające im większe szanse przeżycia, a słabsze organizmy wyginą? Ponadto, przynajmniej teoretycznie, podobna rzecz mogłaby chyba zaistnieć w sposób naturalny?
– Tylko teoretycznie. Przyroda ma wiele mechanizmów zabezpieczających przed zupełnie dowolnym konfigurowaniem „wszystkiego ze wszystkim”. Człowiek jednak potrafi te bariery pokonać, często ze skutkiem ostatecznym bardzo niedobrym, zarówno dla przyrody, jak i samego człowieka. Zawsze jednak jako początkowy motyw działania pojawiają się jakaś doraźna korzyść i spektakularny sukces.

Ze względu na te korzyści uprawy zmodyfikowanej kukurydzy czy soi osiągnęły w USA, czy w niektórych krajach południowoamerykańskich, wcale pokaźne rozmiary. I chyba nic specjalnie złego z tego powodu się nie dzieje.
– To nie do końca jest prawda – o negatywach po prostu niewiele się mówi. Ponadto niektóre skutki mogą ujawnić się dopiero po dłuższym czasie (mechanizm „bomby z opóźnionym zapłonem”).

Czy można podać jakieś przykłady?
– Najnowsze badania prowadzone w niektórych krajach zachodnich wskazują na zubożenie bioróżnorodności mikroorganizmów i inne negatywne skutki w ekosystemach glebowych pól uprawnych; mówią też o negatywnym wpływie na niektóre owady. Trzeba pamiętać, że ekosystemy polne powiązane są często ogromnym bogactwem więzi z dziesiątkami innych, otaczających je ekosystemów. Uchwycenie szerszego spektrum finalnych skutków wymaga czasu. Tak było niegdyś z DDT. Zachłyśnięto się jego skutecznością jako środka owadobójczego, zapominając zapytać o skutki uboczne. Rozmiar poczynionych spustoszeń i zagrożeń uświadomiono sobie dopiero po kilkunastu latach, gdy w bardzo odległych często miejscach globu zaczęły ginąć całe populacje niektórych gatunków ptaków. Chce Pan powiedzieć, że drobna zmiana, w tym przypadku genetyczna, może spowodować duże zmiany w środowisku?
– Często tak właśnie bywa. Wspomniałem, że ten sam gen w „środowisku” innego genotypu może dawać zupełnie nowy, nieoczekiwany efekt. Tak było z genetyczną modyfikacją zielonego groszku, którego nasiona bardzo często są atakowane przez larwy pewnego owada. Wszczepiono mu więc „niegroźny” gen, który innego przedstawiciela tej samej rodziny doskonale chroni przed szkodnikiem. Tyle że w groszku ów gen zaczął produkować substancję śmiertelnie trującą dla człowieka.

Mam nadzieję, że do tragedii nie doszło?
– Na szczęście nie. Naukowcy rzetelnie przeprowadzili testy i wykryli rzecz na etapie prac laboratoryjnych. Ale podobna historia może się wydarzyć poza naszą kontrolą w dzikiej przyrodzie, gdy uwolnimy zmodyfikowane organizmy do środowiska. Czasem zmiana dotykająca pozornie nieistotnej części ekosystemu ma zasadniczy wpływ na całość. Jest wtedy jak drobny kamyk, który uruchamia ogromną lawinę. Na konieczność dużej ostrożności wskazuje też przykład tzw. gatunków inwazyjnych. To niegroźne do niedawna rośliny ozdobne, które sprowadzono niegdyś z Ameryki czy Azji. Uprawiano je bezpiecznie w europejskich ogrodach przez ostatnie 100–150 lat. Nagle, bez jakichkolwiek wcześniejszych oznak i czytelnych przyczyn, zaczęły „uciekać” z ogrodów i rozprzestrzeniać się samodzielnie w dzikiej przyrodzie. Powoduje to ogromne spustoszenia wśród rodzimych gatunków i dotkliwe straty gospodarcze. W wielu krajach Europy Zachodniej (nas też to czeka) powołano specjalną administrację i służby publiczne do zwalczania gatunków inwazyjnych. Każdego roku wydaje się na ten cel setki milionów euro – skutek jest prawie żaden. Syzyfowa praca.

Czy jest Pan w tej sytuacji przeciwnikiem GMO?
– Widzimy często wycinkowe i w sumie krótkotrwałe korzyści. Nie bierzemy pod uwagę, lub nie widzimy, efektów ubocznych i dalekosiężnych skutków naszych działań. A w przypadku GMO mogą być one szczególnie dotkliwe i kosztowne (nie tylko w wymiarze finansowym) – nieporównanie poważniejsze niż w przypadku DDT czy gatunków inwazyjnych. Manipulujemy życiem.

Dlatego kierowany przez Pana Komitet Ochrony Przyrody Polskiej Akademii Nauk proponuje wprowadzenie co najmniej 15-letniego moratorium na wprowadzenie upraw transgenicznych.
– Tak, 15 lat na badania w warunkach kontrolowanych to minimum. Bo jeśli zmodyfikowane organizmy raz uwolni się do środowiska naturalnego, to skutków tego kroku nie będzie się dało cofnąć. Człowiek musi być ostrożny i szczególnie odpowiedzialny, kiedy skutki jego działania są nieznane, a mogą być dalekosiężne. Tym bardziej że w przypadku GMO będą to skutki nieodwracalne.