publikacja 01.10.2020 00:00
O robotach chirurgicznych najpierw myślało wojsko, potem ci, którzy planowali załogowe loty w kosmos. Wojskowym roboty przy szpitalnym łóżku nie są potrzebne, a na Marsa nie latamy. A roboty działają w szpitalach, także polskich.
W sali operacyjnej oprócz pacjenta są np. osoby odpowiedzialne za wymianę narzędzi.
Roman Koszowski /foto gość
Jak oddzielić chirurga od chorego? Na pozór to nieporozumienie, ale gdyby się głębiej zastanowić… Ileż to razy wybitny specjalista chirurg był w klinice, a chory, który potrzebował specjalistycznej operacji, leżał w szpitalu na prowincji. A gdyby tak wybudować urządzenie, które byłoby przedłużeniem rąk chirurga? Gdyby chirurg mógł zdalnie wykonywać operacje? To genialne rozwiązanie. Umożliwia dostęp do specjalistów nawet tym, którzy wymagają pomocy w niewielkich ośrodkach.
Precyzja
Na razie na roboty chirurgiczne stać niewiele klinik. Ale od czegoś trzeba zacząć. I dobrze, że ktoś zaczął, choć wstępne założenia okazały się nierealne. Roboty kierowane ręką chirurga nie sprawdzą się w czasie lotów kosmicznych. Opóźnienie wynikające ze skończonej (choć bardzo dużej) prędkości światła powoduje, że człowiek przebywający na Ziemi nie jest w stanie bezpiecznie zoperować pacjenta, który znajduje się w statku kosmicznym lecącym na Marsa. Nawet gdyby na pokładzie statku albo w bazie na powierzchni Marsa ktoś odpowiednio przygotował chorego, nawet gdyby umieścił w jego ciele laparoskopową kamerę i zestaw przyrządów, czas, jakiego potrzebowałby sygnał radiowy, żeby dotrzeć na Ziemię i z powrotem do urządzenia robotycznego, wynosi co najmniej kilka, a nawet ponad 20 minut. Nie ma żadnej szansy, by przeprowadzić operację, gdy z takim opóźnieniem widzi się efekty swoich działań. Ale dzisiaj nie po to budujemy roboty chirurgiczne.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.