Żarówka Edisona

Jarosław Dudała

publikacja 24.02.2011 07:04

Elektryzujące! – takie jest Muzeum Energetyki przy elektrowni w Łaziskach Górnych koło Katowic.

Żarówka Edisona Henryk Przondziono/Agencja GN Wyładowania na powierzchni butelki po szampanie

Jego najcenniejszym eksponatem jest żarówka o mocy 200 watów. Bańka z lekko przydymionego szkła, żarnik, gwint – niby nic nadzwyczajnego, ale… ta nadal sprawna żarówka ma około 100 lat! Jest wykonana według pomysłu Thomasa Edisona. – Uchodzi on za wynalazcę żarówki, ale tak nie jest – mówią muzealnicy z Łazisk. Pierwszy patent na tego typu urządzenie rok przed Edisonem zarejestrował Anglik Joseph Wilson Swan. Nawiasem mówiąc, obydwaj panowie doszli do porozumienia, na mocy którego każdy z nich sprzedawał produkowane swe żarówki we własnym kraju, nie obawiając się konkurencji ze strony drugiego.

Żarówka z Łazisk została wyprodukowana w Anglii. Stamtąd trafiła do Rodezji (obecnie Zimbabwe). Kupił ją tam na aukcji staroci Bogusław Stępiński, pracujący w Afryce częstochowianin. Żarówka służyła mu wiele lat, a po powrocie do kraju zabrał ją ze sobą. Od niego to nabył ją Zbigniew Lorek, prezes Polskiego Towarzystwa Przyjaciół Muzeum Energetyki. Pan prezes za nic w świecie nie powie, ile kosztowała go ta żarówka. Ale jest tak cenna, że zapala się ją tylko raz w roku, 6 stycznia o godz. 12.00 – na pamiątkę Trzech Króli, którzy szli do Jezusa za światłem gwiazdy. Po zapaleniu tej żarówki widać, że jest ona jednak trochę inna niż te, które znamy. – W zwykłych żarówkach żarnik jest wykonany z wolframu. W żarówce Edisona jest to zwęglone włókno bambusa japońskiego – informuje przewodnik Zygmunt Skrzypczyk.

Bambusowa żarówka daje niezwykłe światło. Muzealnicy z Łazisk nie podłączają do niej pełnego napięcia, żeby się nie przepaliła. Przy niższym napięciu żarnik świeci się na czerwono, potem jaśnieje. Jego światło ma w końcu odcień lekko pomarańczowy. Takich żarówek zostało już bardzo niewiele. W Polsce prawdopodobnie są tylko trzy takie egzemplarze. Jakie muzea są najlepsze? Takie, w których wszystkiego można dotknąć. – A czy tego można dotknąć? – pyta przewodnik 8-letniego Adasia, wskazując na grube styki wyprowadzone z jednej celi akumulatora.

– Nie! – odpowiada chłopiec.
– Dlaczego? – pyta przewodnik.
– Żeby prąd nie kopnął – odpowiada Adaś.

I trzeba go pochwalić, bo dzieci nie powinny bawić się prądem. Tym razem jednak dotknięcie jest bezpieczne. Na dowód tego przewodnik chwyta dłonią za styki. – To dlatego, że ciało człowieka słabo przewodzi prąd – tłumaczy. Ale bierze coś w rodzaju krótkiego kija od szczotki i robi na nim jakby obrączkę z miedzianego drutu. Następnie dotyka nią styków. Syk, dym i po chwili obrączka jest przepalona. – Miedź lepiej przewodzi prąd – objaśnia przewodnik.

Podobnych eksperymentów można w muzeum przeprowadzić wiele. Obok wisi czerwony lampion. To kondensator. Ładuje się go prądem o napięciu 230 woltów, czyli takim, jak w zwykłym gniazdku. Bum! – kondensator się rozładowuje, w lampionie widać błysk. Dalej stoi rower treningowy, ale nie całkiem zwyczajny. Ma dodatkową instalację prądotwórczą, jakby rowerowe dynamo. Każdy może siąść i, jeśli solidnie nakręci się pedałami, otrzymać nagrodę – rower zacznie trąbić i świecić światłami.

Milion woltów!
Najbardziej atrakcyjną częścią muzeum jest iskrownia. Zaciemnione pomieszczenie ma kilkadziesiąt metrów kwadratowych powierzchni i prawie 10 metrów wysokości. W takich warunkach zwiedzający oglądają różne rodzaje iskier elektrycznych. Pierwszy to drabina Jakuba, czyli wędrujący łuk elektryczny. Dwie elektrody ustawione są w kształcie litery V, ale oczywiście nie stykają się u dołu. Po podłączeniu prądu tworzy się łuk elektryczny, który jakby wędrował z dołu do góry. Obok stoi kolejne źródło iskier, zwane młynkami Maxwella. Znów błyski i charakterystyczne, elektryzujące brzęczenie.

– Zupełnie jak wtedy, gdy mama wraca do domu z wywiadówki – śmieje się przewodnik Zygmunt Skrzypczyk. Kolejna „zabawka” – generator Marxa, wykorzystywany m.in. do badania skutków uderzenia piorunów. Tam iskry powstają dzięki napięciu 7 tysięcy woltów. Uwaga, napięcie rośnie! Oto prąd o napięciu 40 tysięcy woltów (czyli 174 razy wyższym niż napięcie w domowym gniazdku) opływa powierzchnię butelki po szampanie. – Tak w winie robi się bąbelki – żartuje przewodnik. No i punkt kulminacyjny – manekin ubrany w kombinezon do pracy przy wysokim napięciu dynda bezwładnie pod sufitem, gdy nagle – huk, błysk! – wali w niego prąd o napięciu około miliona woltów! – Dokładnie nie wiadomo, ile, bo nie ma jak tego zmierzyć – przyznaje Zygmunt Skrzypczyk. Wyładowanie jest podobne do naturalnego pioruna, który ma zwykle napięcie 10–100 milionów woltów.

Z niemieckiego pancernika i radzieckiej rakiety
W hali obok stoją modele, pokazujące, jak wytwarza się prąd w elektrowni. Są też prawdziwe, urządzenia prądotwórcze, m.in. generator z pancernika „Gneisenau” zatopionego w 1945 r. w porcie w Gdyni. Ciekawe są ważące tonę kule, którymi dostarczany do elektrowni węgiel mielony jest na pył, służący do opalania pieców. Jest też gniazdo pustułki, wyplecione z drutów na kominie elektrowni w Blachowni. Osobne miejsce zajmuje kolekcja, pokazująca, jak na przestrzeni wieków zmieniało się oświetlenie – od łuczywa, przez lampki łojowe i oliwne, świece woskowe i stearynowe, lampy naftowe i karbidowe, aż po współczesne lampy diodowe.

Jest też spora kolekcja innych urządzeń elektrycznych, m.in. żarówek. Największa pochodzi z latarni morskiej w Świnoujściu, najmniejsza (długości 2 mm) służyła do podświetlania wyświetlacza zegarka elektronicznego. Jest też żarówka z radzieckiego czołgu, siłowniki z rakiety SS-20, przeznaczonej do przenoszenia głowic atomowych. Są projektory kinowe, stare komputery, a wśród nich Sinclair ZX81, Atari i Commodore 64, czyli sprzęt, od którego niejeden zaczynał przygodę z informatyką. Jest pierwsze polskie radio tranzystorowe Szarotka, archaiczne telewizory i stara szwedzka antena satelitarna z tunerem, zamontowanym wewnątrz czaszy. Jeden z nowszych nabytków to tablica, która wyświetlała wyniki meczów w katowickim Spodku. Ciekawym eksponatem jest małe autko na wodę. Rozkłada się ją w procesie elektrolizy na tlen i wodór, który zasila z kolei silniczek napędzający to autko.

Święty od prądu
Przed muzeum stoi pomnik św. Maksymiliana Kolbego. Jak się okazuje, męczennik z Auschwitz był z zamiłowania elektrykiem i energetykiem, uruchomił elektrownię służącą do zasilania Niepokalanowa. Dlatego został ogłoszony patronem energetyków. Z Łaziskami łączy go i to, że był przed wojną jednym z pierwszych pasażerów kolejki linowej na Kasprowy Wierch. Przy jej budowie z kolei użyto cementu wyprodukowanego w elektrowni w Łaziskach. Mało kto o tym wie, ale elektrownie produkują też materiały budowlane, np. żuzle. – A gips, używany w elektrowni do wychwytywania siarkowych zanieczyszczeń, wysyłany jest następnie do fabryk, które produkują z niego płyty gipsowo-kartonowe – mówi przewodnik.

Najbardziej niezwykłe jest to, że Muzeum Energetyki w Łaziskach nie ma ani etatowych pracowników, ani nawet stałego budżetu. Tak naprawdę jest to dzieło autentycznych pasjonatów-wolontariuszy. Prezes Lorek jest emerytem, inni muzealnicy to pracownicy elektrowni, którym szefowie po prostu pozwalają poświęcać część czasu pracy na sprawy muzealne. Sponsorem muzeum jest zarząd firmy Tauron, do której należy elektrownia w Łaziskach. Na działalność muzeum przeznaczane są składki 130 członków towarzystwa jego przyjaciół. Placówka pozyskuje też środki ze sprzedaży cegiełek. – Można kupić cegiełkę za 2, 5 czy 10 zł. Ale najbardziej cieszymy się, gdy ktoś podaruje nam nowy eksponat – mówi Zbigniew Lorek. Bo właśnie dzięki darowiznom muzeum zdobyło wszystkie spośród 5,5 tysiąca eksponatów.

TAGI: