Zator u doktora

Marcin Wójcik

publikacja 22.03.2011 10:55

Polscy pacjenci zostali podzieleni na „złotych” i „numerowanych”. Pierwsi piją kawę z filiżanki, drudzy z termosu.

Zator u doktora Roman Koszowski/Agencja GN

Złota karta pacjenta uprawnia do leczenia w prywatnej przychodni, gdzie chory czeka w kolejce maksymalnie 15 minut. W tym czasie może napić się kawy z filiżanki i przejrzeć prasę. Pacjenci „numerowani” też mogą napić się kawy, ale z termosu. Łodzianie, którzy 1 marca od godziny drugiej w nocy stali w kolejce przed przychodnią, nie zapomnieli o termosie. – Kolejki do specjalistów to skutki zachłyśnięcia się kapitalizmem – komentuje były wiceminister zdrowia, poseł Bolesław Piecha (PiS). Swoje zdanie na ten temat mają też inni politycy.

Diagnoza Muchy
Jak okiem sięgnąć, wszędzie pola i kępy lasów. Halina i Józef Suwarowie z Mosiębrza w Łódzkiem dawno temu wybrali spokojne życie na wsi. Teraz już wiedzą, że na stare lata spokoju na wsi nie ma. – Do dobrego lekarza daleko. Musiałam się leczyć prywatnie u kardiologa w Łodzi. Za każdym razem, kiedy jechałam do miasta, wynajmowałam samochód z kierowcą. Stąd nie da się inaczej dojechać – wyjaśnia pani Halina. Ale problem z dostaniem się do lekarza specjalisty nie zależy od miejsca zamieszkania.

Jak okiem sięgnąć, wszędzie bloki i kontury wieżowców. Po ulicach jeżdżą tramwaje, pod ulicą metro. Pani Elżbieta z Warszawy ma niedaleko do przychodni, spacerem może 10 minut. – Lekarz blisko, ale co z tego? I tak w kolejce odstać muszę za numerkiem – żali się warszawianka. W tej samej kolejce stoi Marian Zacharski, żołnierz AK. – Obecna sytuacja w służbie zdrowia to wina braku reform. Ktoś je powinien przeprowadzić – mówi pan Marian. Oprócz pacjentów na temat kolejek do specjalisty wypowiadają się między innymi politycy. Seniorów nie przestały boleć słowa posłanki Joanny Muchy (PO), która w wywiadzie dla partyjnego pisma powiedziała, że w kolejkach do lekarza stoją emeryci, którzy co dwutygodniowe wizyty traktują jak rozrywkę. Później posłanka niby się opamiętała, ale i tak brnęła dalej, tłumacząc, że to lekarze namawiają pacjentów do częstych wizyt. – To oczywista nieprawda – kwituje dr Roman Wasilewski, internista z Głowna w Łódzkiem.

Kto stoi w kolejce?
Lekarze zauważają, że Polacy faktycznie coraz częściej odwiedzają gabinety specjalistyczne. Nie wynika to z poszukiwania rozrywki, jak sugerowała posłanka, ale z coraz większej świadomości własnego zdrowia. W końcu do profilaktyki namawia cała Unia Europejska. Ale profilaktyce stawia się tamy, choćby w postaci wielomiesięcznych terminów wizyt. – Najczęściej przychodzą ludzie w średnim i starszym wieku – mówi dr Dariusz Winek, kardiolog z Warszawy. – Statystycznie choroby sercowo-naczyniowe, towarzyszące miażdżycy tętnic, częściej występują po 60. roku życia i nie dziwi mnie fakt, że w takim wieku mam pacjentów w przychodniach – podkreśla. Emeryci nie przychodzą z jednym problemem. Specjaliści często spotykają się z przypadkami, z którymi mógłby sobie poradzić lekarz rodzinny. Bywa jednak, że ten dla świętego spokoju daje skierowanie i odsyła pacjenta do specjalisty. W środowisku medycznym mówi się pół żartem, pół serio, że odsyłanie pacjenta dalej zależy od konstrukcji psychicznej i wrażliwości lekarza rodzinnego. Leczą się nie tylko emeryci, ale i ludzie młodzi, najczęściej w gabinetach prywatnych, bo nie mają czasu, by stać w kolejce. Często korzystają z abonamentów i złotych kart, które finansują zatrudniające ich firmy. O młodych pacjentach mówi dr D. Winek: – Nadmiernie obciążeni pracą zawodową i stresami, stają się często ofiarami chorób sercowo-naczyniowych – nadciśnienia tętniczego, zawału serca. Mniej zamożni, zrażeni kolejkami, najczęściej odwlekają wizytę u lekarza – zauważa.

Rejestratorki milczą
Świadomość własnego zdrowia jest tak wielka, że niektórzy nawet po północy ustawiają się w kolejce do specjalisty. Tak było 1 marca pod drzwiami przychodni w Łodzi, która należy do Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego przy ul. Sterlinga. Najbardziej zdeterminowani przyszli przed godziną drugą w nocy, ale i tak najbliższy termin do endokrynologa nie wcześniej niż w czerwcu. – W innych poradniach w Łodzi wyczerpały się już miejsca, dlatego wszyscy pacjenci przyszli do nas. Wprowadziliśmy system zapisów z trzymiesięcznym wyprzedzeniem, a nie na cały rok z góry, żeby pozostawić miejsce dla pacjentów, którzy chcą się zapisać do poradni po raz pierwszy – mówiła prof. Ewa Sewerynek, kierownik przychodni.

Swoje zdanie na temat kolejek ma Izabela Skwarciak, dyrektor Niepublicznego Zakładu Opieki Zdrowotnej „Renoma” w Łodzi, gdzie terminy wizyt nie przekraczają dwóch tygodni. – Publiczne zakłady opieki zdrowotnej przyjmują, ile się da, na wiele miesięcy naprzód. Później wyłudzają od NFZ pieniądze za nadliczbowe przyjęcia. A pacjenci od razu powinni być odsyłani tam, gdzie nie ma kolejek. Rejestratorki na ogół nie informują, w której przychodni są krótsze terminy, bo w ten sposób reklamowałyby konkurencję – podkreśla Izabela Skwarciak.

Problem w tym, że chorzy czują nieufność do niepublicznych zakładów opieki zdrowotnej. Wolą swoje stare, oblężone „państwowe” przychodnie, gdzie chodzą od lat i znają nazwiska lekarzy. Działa też magia nazwy. Przychodnia przy Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym albo przy Wojskowej Akademii Medycznej wzbudza większe zaufanie niż NZOZ „Serduszko” na peryferiach miasta. Mało skuteczne są inicjatywy NFZ, który prowadzi akcję informacyjną o placówkach, w których czas oczekiwania jest krótszy. Do wielu przychodni fundusz wysłał broszury, uruchomił infolinię dla pacjentów, ale to za mało. – Siła przyzwyczajenia – kwituje Anna Leder, z biura prasowego oddziału łódzkiego NFZ. – Pacjenci kontynuują leczenie w poradni, gdzie zaczynali przed laty. Sami decydują się na obleganą przychodnię – stwierdza A. Leder.

Uderzą w chorych PESEL-em
NFZ uważa, że pacjenci zapisują się do kilku przychodni naraz. W ten sposób tworzy się sztuczny tłok. Z danych mazowieckiego oddziału NFZ wynika, że takich pacjentów jest około 30 proc. Proceder ten ma ukrócić obowiązek podawania numeru PESEL przy rejestracji. Przeciwko temu buntują się chorzy, a rozumieją ich lekarze. – Co ma zrobić pacjent, który otrzymał skierowanie do kardiologa, dzwoni do kilku poradni i najbliższe terminy za 4, 5 i 6 miesięcy – często z informacją, że nie są to pewne terminy. Asekuruje się więc i zapisuje na wszelki wypadek w kilku miejscach z obawy, że może nie zostać przyjęty. Wynika to nie z samowoli i beztroski pacjentów, ale z niewydolności systemu zakontraktowanych usług – podkreśla dr Roman Wasilewski.

W Polsce najdłużej trzeba czekać przed gabinetem kardiologa i endokrynologa. Średnio jest to od 3 do 7 miesięcy. Lekarze mówią, że to za długo. – Najczęściej nie mam wpływu na czas oczekiwania pacjentów na wizytę, a zdarzają się tacy, u których leczenie powinno być rozpoczęte znacznie wcześniej – przyznaje dr Dariusz Winek. Teoretycznie NFZ broni pacjentów przed długimi kolejkami. Fundusz wydał „Vademecum”, w którym napisano: „Na wizytę u lekarza pacjent ma prawo zapisać się dowolnie wybranego dnia, w godzinach pracy punktu rejestracji. Ustalanie przez świadczeniodawcę dni do zapisywania się jest niezgodne z prawem”. Tyle „Va-demecum”. A przychodnie robią swoje i nikt im w tym nie przeszkadza.

Kardiologów jak na lekarstwo
Poseł Bolesław Piecha wskazuje jeszcze na kilka innych przyczyn kolejek w przychodniach. – Starzejemy się jako społeczeństwo, co powoduje, że więcej osób odwiedza gabinety. Na pewno swoje zrobiły dyrektywy unijne, skracające czas pracy lekarza. Ale przede wszystkim obecny system jest zły, bo nie może być tak, że człowiek z rozrusznikiem serca czeka na wizytę u kardiologa półtora roku – irytuje się poseł B. Piecha. Poważnym problemem jest też brak lekarzy, za co odpowiadają Izby Lekarskie, które z niewiadomych przyczyn przez lata blokowały wiele specjalizacji, np. kardiologię i pediatrię. – Wśród pediatrów luka pokoleniowa sięga przynajmniej 10 lat – powiedziała Elżbieta Matuszewska-Woźnica, ordynator oddziału pediatrycznego szpitala w Sochaczewie. Dr Dariusz Winek mówi jeszcze o jednym: – Nie wszyscy lekarze chcą pracować w ramach umowy z NFZ z powodu niskich stawek. Swoje zrobiła też migracja lekarzy za granicę na przestrzeni ostatnich lat.

Etyka poszła w las
Kolejki dotykają także medyków. Kiedy dziennie do gabinetu przychodzi 20 pacjentów, lekarz nie ma czasu na szczegóły. Wtedy zadaje sobie pytanie o etykę. – Czas poświęcony pacjentowi jest coraz krótszy – mówi dr Dariusz Winek. – Brakuje go na wielopłaszczyznowe spojrzenie na pacjenta. Bywa, że przebieg chorób jest skryty, podstępny. Pobieżne, szybkie i mało wnikliwe spojrzenie na chorego może opóźnić właściwe leczenie. Rozproszenie wynikające z wpisywania kodów, ilości tabletek, wypisywania mnóstwa recept czy PESEL-i na pewno nie ułatwia zebrania myśli na temat choroby pacjenta – podkreśla. – NFZ powinien płacić za objęcie opieką człowieka, a nie za usługę – dodaje poseł Bolesław Piecha. I może, gdyby ziściła się jego myśl, nie dochodziłoby do takich sytuacji jak w Łodzi. W mieście włókniarzy 83-latce udało się zapisać na zabieg w Szpitalu Wielospecjalistycznym Medeor Plus. Staruszka będzie miała usuwaną zaćmę. Lewe oko w 2014, a prawe w 2015 r.