Cena zdrowia

Katarzyna Pinkosz, dziennikarka naukowa

publikacja 24.09.2009 09:21

Żadnego kraju nie stać na finansowanie wszystkich nowoczesnych metod leczenia. Ale też żadnego kraju nie stać na takie marnotrawienie pieniędzy jak w Polsce. .:::::.

Cena zdrowia

Choć pieniędzy na ochronę zdrowia mamy w Polsce niewiele, są one wydawane bardzo rozsądnie – twierdzą przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia. Praktyka pokazuje jednak zupełnie coś innego. Urzędnicy NFZ i Ministerstwa Zdrowia myślą zwykle kategoriami jednego roku, by dopiąć budżet, nie zwracając uwagi, że za tegoroczne zaniedbania zapłacimy za kilka lat.

Ukryta epidemia

Przed dwoma laty Parlament Europejski zaapelował do rządów, by przyjrzały się zachorowaniom na wirusowe zapalenia wątroby, które stają się prawdziwą epidemią, i opracowały narodowe programy zwalczania zakażeń WZW. W Polsce europejskie zalecenia przeszły bez echa, chociaż zarażonych wirusami zapalenia wątroby typu B i C może być ponad milion osób. WZW C jest nazywany cichym zabójcą i tykającą bombą zegarową.

Nie ma przeciw niemu szczepionki, a samo zakażenie przez wiele lat nie daje niemal żadnych objawów. A może się skończyć marskością czy nowotworem wątroby. Problem polega na tym, że tylko około 3 proc. zarażonych osób zdaje sobie sprawę z tego, że ma HCV! – Każdy mógł zostać zarażony tym wirusem, jeśli miał kiedyś operację, usuwane znamię, przetaczaną krew czy przed 1992 rokiem dostawał produkty krwiopochodne – opowiada Jarosław Chojnacki, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Pomocy Chorym z HCV, sam zarażony (i wyleczony) z HCV.

– Około 80 proc. zakażeń miało i ma miejsce w placówkach ochrony zdrowia – dodaje. Wirus HCV został odkryty w 1989 roku. Już rok później w USA były dostępne testy, którymi badano osoby oddające krew. – Jeśli u któregoś dawcy wykryto HCV, docierano do wszystkich osób, które nawet 10 lat wcześniej mogły dostać od niego krew. Każdy z biorców otrzymał informację, że powinien się zbadać – dodaje Chojnacki. – W Polsce, nawet jeśli u dawcy krwi wykryto HCV, tylko informowano go, że nie może już być dawcą, nie mówiono mu nawet dlaczego. Nikt też nie mówił, że taka osoba ma się leczyć. Nie szukano też osób, które dostały zakażoną krew – tłumaczy Chojnacki. Skutek był taki, że większość osób nie wiedziała, że jest zarażona HCV, lub nadal o tym nie wie.

– HCV stwierdzono u mnie w 1994 r. Dopiero w 2007 r. udało mi się zakwalifikować do kuracji, wpisano mnie wtedy na 150. miejsce w kolejce do leczenia – opowiada jeden z chorych. We Wrocławiu na leczenie trzeba czekać 7–8 lat! – Jeśli nie będziemy dobrze leczyć zarażeń wirusami wątrobowymi, gdy pacjenci nie mają jeszcze objawów klinicznych, tylko poczekamy, aż rozwinie się marskość wątroby czy rak, to wtedy za leczenie trzeba będzie zapłacić kilkanaście razy więcej – mówi prof. Marek Juszczyk, specjalista chorób zakaźnych. – Nie mówiąc już o tym, że wielu pacjentów umrze. Już od 5 lat w Ministerstwie Zdrowia leży Narodowy Program Zwalczania Zakażeń HCV. Minister Ewa Kopacz jeszcze na początku tego roku obiecywała przynajmniej częściowe jego wdrożenie. Dziś już wiadomo, że nic z tego nie będzie. Urzędnicy tłumaczą że w kryzysie nie mają pieniędzy. Czy ktoś zdaje sobie sprawę z tego, że za kilka lat przyjdzie nam wydać dużo więcej?

Wbrew zaleceniom

Przez krew oraz w czasie operacji chirurgicznych do¬chodzi także do zakażeń wirusowym zapaleniem wątroby typu B. Aż 90 proc. zakażonych nie wie, że ich wątrobę niszczy wirus HBV, bo on też przez wiele lat nie daje objawów. Na ten typ zapalenia wątroby są jednak dostępne szczepionki. – Większość zarażonych dostaje najtańsze leki, od dawna uznawane na świecie za mało skuteczne. To, co się u nas dzieje, jest niezgodne ze światowymi zaleceniami medycznymi – oburza się prof. Jacek Juszczyk, który jest prezesem Polskiej Grupy Ekspertów HBV.

To, co w Polsce jest lekiem pierwszego rzutu, w niektórych krajach świata zostało już wycofane z obrotu. Polska Grupa Ekspertów HBV również zaleca stosowanie nowszych leków, bezpieczniejszych i skuteczniejszych, ale za droższe leki NFZ nie zgadza się płacić. Lekarze muszą stosować tańszą, choć mniej skuteczną terapię, przy niej natomiast często pojawia się lekooporność. Po roku leczenia występuje ona u 30 proc. pacjentów, po kilku latach – u prawie 70 proc. (a leczenie trwa latami, często nawet do końca życia). Dopiero gdy pojawi się lekooporność, lekarz – po uzyskaniu zgody NFZ, w dodatku indywidualnie dla każdego pacjenta! – może zastosować leki nowej generacji. Tyle że wtedy trzeba ich podać dwa razy więcej niż gdyby były stosowane od początku! Kuracja jest więc o wiele droższa, a dla pacjenta trwa dużo dłużej i bardziej obciąża organizm. – Leki w Polsce należą do najtańszych w Europie, negocjujemy z firmami bardzo korzystne ceny – przekonuje dr Artur Fałek, dyrektor Departamentu Polityki Lekowej i Farmacji Ministerstwa Zdrowia.

Z tym stwierdzeniem na pewno nie zgodziliby się polscy chorzy na hemofilię, którzy od kilku już lat bezskutecznie walczą o to, by do przetargów na czynniki krzepnięcia dopuszczać nie tylko leki pochodzące z osocza krwi (w wielu krajach już je wycofano), lecz także nowoczesne rekombinowane, stosowane w większości krajów zachodnich. Ministerstwo Zdrowia organizując przetarg, od lat kupuje wyłącznie czynniki osoczopochodne, tłumacząc się niższą ceną. Jednak obecnie ceny obydwu rodzajów leków są do siebie bardzo zbliżone. Przed rokiem Ministerstwo Zdrowia nie zakupiło tańszego (!) czynnika rekombinowanego. Wolało zapłacić ok. 10 mln zł więcej tylko po to, by utrzymać monopol firm produkujących leki osoczowe. Protestowali lekarze i pacjenci. Urzędnicy tym się nie przejęli i w tym roku sytuacja się powtórzyła.

Niepewne osocze

Sytuacja z lekami dla chorych na hemofilię jest niezrozumiała po pierwsze ze względów ekonomicznych, po drugie – bezpieczeństwa pacjentów. Przed laty leki osoczopochodne przenosiły wirusy, m.in. HCV (stąd 90 proc. chorych na hemofilię urodzonych przed 1992 r. jest zarażonych tym wirusem), HBV i HIV. Dziś leki są już chronione przed tymi wirusami, jednak nie przed wszystkimi. Procedury inaktywacji nie działają bowiem na tzw. wirusy bezotoczkowe oraz na priony wywołujące ludzki wariant choroby Creutzfeldta-Jakoba. To właśnie z tego powodu w większości krajów zachodnich odchodzi się od leków produkowanych z krwi, by nie narażać hemofilików na zarażenia, a państwa na wypłacanie potem wysokich odszkodowań. W jednym leku osoczopochodnym może się znaleźć osocze nawet od kilkudziesięciu tysięcy dawców. W Polsce to zagrożenie jest bagatelizowane, choć za skutki zakażeń HBV i HCV będziemy wszyscy płacić przez wiele lat. Z powodu braku pieniędzy w budżecie, przez lata chorzy na hemofilię dostawali znacznie mniej czynników krzepnięcia niż uważa się za minimum niezbędne do życia. Efekt? Ponad połowa chorych nie może pracować i jest na rencie. Na utrzymaniu budżetu. Zmiany w stawach kolanowych i biodrowych, utrudniające chodzenie, mają nawet młodzi ludzie, często w wieku 20–30 lat. Powinni być rehabilitowani (choć zazwyczaj nie są), a wielu z nich wymaga operacji wszczepienia protez stawów. Od ponad roku tych operacji niemal się nie przeprowadza, bo wyceny leczenia hemofilii zostały tak dramatycznie przez NFZ zaniżone. Szpitale musiałyby dopłacać do leczenia chorych na hemofilię.

Chorzy latami czekają więc na operacje, piszą pisma do NFZ i Ministerstwa Zdrowia. Czekają, a stan ich stawów pogarsza się. – Wykonanie operacji to ogromna oszczędność dla budżetu, bo potem chorym są potrzebne znacznie mniejsze ilości drogich czynników krzepnięcia – mówi Bogdan Gajewski, prezes PSCH – a nieleczenie stawów może spowodować, że chorzy na hemofilię zostaną przykuci do wózka na całe życie. Tylko że urzędnicy na to nie patrzą. Za leki płaci Ministerstwo Zdrowia, a za operacje – NFZ. Renty będzie wypłacać ZUS, a nie Ministerstwo czy NFZ. O tym, że każda złotówka pochodzi z podatków, nikt nie myśli. I nikt nie liczy tzw. kosztów społecznych, czyli tego, że przez złe leczenie – lub jego brak – ci, którzy na Zachodzie są w pełni sprawni, w Polsce wciąż są skazywani na kalectwo.



Gość Niedzielny 38/2009