Skalpel i pióro

rozmowa z prof. Marianem Zembalą

publikacja 14.12.2007 12:41

O dniu dobrze przeżytym, szpitalnej herbacie i przywilejach z prof. Marianem Zembalą – dyr. Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, wybitnym kardiochirurgiem i transplantologiem, rozmawia Barbara Gruszka-Zych .:::::.

Skalpel i pióro

Prof. Marian Zembala w październiku 2001 r. przeprowadził pierwszą w Polsce pomyślnie zakończoną transplantację serca i płuc u 34-letniego chorego. Ma 55 lat, żonę Hannę i czwórkę dzieci.

Barabara Gruszka-Zych: – Wychodzi Pan z domu o 6.20 rano, a wraca...


Prof. Marian Zembala: – ...między 22 a 23. Wtedy mamy z żoną godzinę dla siebie. To moja słabość, że 90 proc. życiowej aktywności poświęcam pracy. To żona Hanna jest centrum rodziny. Ona ogniskuje kontakty z czwórką naszych dzieci – Michałem (pracującym na kardiologii doświadczalnej w Nowym Jorku), Joasią po iberystyce, Pawłem i Małgorzatą, studiującymi we Wrocławiu. Jestem na każde ich zawołanie i to żonę uspokaja. Hanna jest z wykształcenia magistrem farmacji i pracowała w zawodzie do przebycia zapalenia mięśnia sercowego. To był szok, kiedy ona, w pełni aktywna, nie mogła wejść na pierwsze piętro. Pomogła nowoczesna medycyna i to w naszym ośrodku.

Z jakim wyprzedzeniem planuje Pan Profesor swoje zajęcia?

– Kiedy przyszedłem do Centrum w Zabrzu, zobaczyłem, że prof. Religa jest wybitnym strategiem, planującym pracę z dużym wyprzedzeniem – na rok, dwa. Ja natomiast przywiązywałem wagę do każdego dnia. Uważałem, że tydzień to suma udanych dni, a miesiąc – suma udanych tygodni. Teraz, kiedy sam mam wpływ na pracę szpitala także jako menedżer, muszę przewidywać bieg przyszłych wydarzeń.

Jak wygląda „udany dzień”?

– Musi posiadać swój wewnętrzny rytm, bo rytm oznacza życie. Tego dnia wszystkie nasze plany powinny zostać wykonane. Pojęcie dobrze przeżytego dnia odnoszę najpierw do dobrze zoperowanego pacjenta. Jeżeli jakiegoś dnia nie operuję, zaczynam być nerwowy, brak mi energii. Kiedyś robiłem trzy zabiegi dziennie, teraz jeden, dwa. Pozostałe powierzam znakomitemu zespołowi. Rytm polega też na tym, że w moim szpitalu każdy wie, co ma co robić. Nauczyłem się tego w Holandii, gdzie przez 5 lat pracowałem na stażu w Klinice Kardiochirurgii Szpitala Akademickiego w Utrechcie. Holendrzy starają się czerpać radość z każdej chwili, uważają też, że człowiek w pełni realizuje się przez pracę. A że wypełnia ona większość życia, przychodzą do niej zadowoleni.

Zapytałam o wagę dnia, bo przedłuża Pan życie chorych nie tylko o dni, ale lata.

– I to o coraz więcej lat. Pamiętam mężczyznę dobiegającego pięćdziesiątki, skrajnie wyniszczonego (ważył około 45 kg), oddychającego przez rurkę tracheotomijną, który czekał na przeszczep obu płuc. Ze względu na złą ogólną kondycję mogliśmy mu powiedzieć: „Nie operujemy”. Ale wtedy nie miałby żadnych szans. Dzięki przeszczepowi przeżył u nas 7 tygodni. Jak on nam pokazywał radość z każdego dnia! Mamy to na zdjęciach. Niestety, nagle rozwinęła się dodatkowa choroba i tym razem przegraliśmy... Ale wielu chorych po transplantacji płuc uratowaliśmy.

Mottem Centrum są słowa: „Ratować, nowocześnie leczyć, dawać nadzieję”.

– Gdyby pani zapytała pacjentów, co jest siłą naszej placówki, odpowiedzieliby, że stosunek do chorego. To też wynik mojego „holenderskiego wychowania”. Nauczyli mnie tam, że praca to służba. Cały nasz zespół służy choremu. Przyjmowany do szpitala może w sekretariacie napić się herbaty, porozmawiać z lekarzem, wybrać godzinę przyjścia i wyjścia. A kiedy jest samotny i nie ma na powrót do domu, odległego często o kilkaset kilometrów, zdarza nam się dać pieniądze na bilet. Właśnie dziś przyjechał do nas z Bielawy 52-letni pacjent po rozległym zawale. Podróż do Zabrza zajęła mu półtora dnia autostopem, bo nie miał pieniędzy. Ważna jest też klasa zespołu. Nie może w nim pracować słaby lekarz czy pielęgniarka, oboje muszą być na wysokim poziomie i sobie pomagać. Dlaczego pielęgniarka, która waży 50 kg miałaby sama dźwigać pacjenta? Albo salowa ma zajmować się wyłącznie basenami? W końcu baseny mogą być jednorazowe. Dlatego chorego leczymy wszyscy.
To wymaga od lekarza pokory.

– Najwięksi, jakich spotkałem, byli skromni, normalni. Wielki żeglarz Robert Nox Johnson, który na małej łupinie jachtu opłynął świat. Albo prof. Rene G. Favaloro z Argentyny, twórca chirurgii wieńcowej, założyciel Fundacji na rzecz najbiedniejszych chorych w swoim kraju. To on stworzył swoisty dekalog postępowania lekarza, w którym pisał: „Nasza praca koncentruje się na pacjencie. To jedyna osoba, która zasługuje na szczególne przywileje”. Takie spotkania sprawiają, że resztki próżności muszą z nas odfrunąć.

Nie ma takiego zabiegu kadiochirurgicznego na świecie, którego nie wykonywalibyście w Centrum. Skąd się bierze inspiracja, żeby przeprowadzać coraz to nowsze zabiegi?


– Z patrzenia na chorego! Pamiętam rok 1985. Razem z prof. Religą pojechaliśmy na ul. Warszawską w Katowicach do starej kliniki doc. Petelenza. Pokazał nam pacjenta z ciężką niewydolnością serca. W trakcie badania odezwał się jego asystent: „Tak naprawdę ten chory powinien mieć transplantację serca”. Prof. Religa nic już do końca konsultacji nie powiedział. Widziałem, że krew go zalała. Kiedy wyszliśmy, wyrzucił: „My już dawno powinniśmy robić przeszczepy!”. Wtedy jakby zwielokrotniła się w nas chęć niesienia pomocy.

Czy podczas wykonywania zabiegów czuje Pan, że nie wszystko jest w Pana rękach?

– W lutym 1997 r. przeżyłem najtrudniejszą operację. Kiedy przyjechałem w niedzielę do chorych, zobaczyłem na korytarzu 32-letnią kobietę z dwójką dzieci. Jedno miało trzy i pół roku, drugie – pięć i pół. Towarzyszyła im matka pacjentki, babcia maluchów. Obie kobiety płakały, więc zagadnąłem: w czym mogę pomóc. Mama dzieci zapytała wprost: „Jutro będzie mnie pan operował, niech mi pan powie, czy przeżyję? Jeśli ryzyko wynosi choć 10 proc., wolę się wstrzymać, żeby dzieci podrosły”. Czekał ją większy zabieg. To była ciężka stenoza aortalna z tętniakiem aorty. Wysokie ryzyko, około 10–15 proc. Ale nie potrafiłem powiedzieć jej prawdy. Na dodatek babcia dzieci zaczęła się żalić: „Codziennie rozważamy, czy córka ma się operować. Jej mąż, górnik, zginął w wypadku, mój mąż górnik też zginął w wypadku, a ja jestem po chemioterapii z powodu szpiczaka”. Tamtej nocy nie mogłem spać. Następnego dnia operacja trwała sześć godzin. I wtedy pomyślałem „Boże, jeżeli możesz kiedykolwiek mi pomóc i dajesz mi wybór tylko raz, to pomóż mi teraz!”. Cały czas miałem przed oczyma tamte dzieci. Zabieg skończył się dobrze. A operowana pisze dziś do mnie kartki świąteczne.
Bóg Pana wysłuchał?

– Wierzę, że tak się stało. Każdy z lekarzy, zwłaszcza zabiegowych, którzy podejmują wielkie ryzyko, czuje wsparcie Opatrzności. Mówię to spokojnie, bo jestem przekonany, że tak jest. Choć, jak powtarzał mój teść, śp. prof. Zawadzki: „Pamiętaj, Bóg nie lubi leniwych”. Pracowałem także z protestantami, żydami, muzułmanami i zauważyłem, że wielu myśli podobnie. Miesiąc temu operowałem z dr. Przybylskim w Emiratach Arabskich. Już po zabiegu jeden z kardiochirurgów, oprowadzających nas po Dubaju, poprosił, żebyśmy weszli z nim do meczetu podziękować za udany zabieg.

Czasem lekarz jest bezradny. Czy ze śmiercią pacjenta można się pogodzić?


– Z tym się nikt do końca nie pogodzi. Nawet jeżeli znajdzie argumenty, że zrobił wszystko. Noc po nieudanym zabiegu zawsze jest nieprzespana. Nie przez przypadek mottem mojej rozprawy habilitacyjnej były słowa prof. Jana Molla, pioniera kardiochirurgii w Polsce: „Chory, który podpisuje zgodę na operację i tak musi zaufać lekarzowi, bo skąd on może wiedzieć (...) czy operacja jest konieczna i jakie ma szanse przeżycia. Ostatecznie więc lekarz musi wziąć całe ryzyko na swoje sumienie”. Na szczęście, kiedy patrzę na minionych 20 lat, to śmiertelność bardzo się zmniejszyła. Chory bardzo rzadko umiera i jeżeli już, nie daj Boże, to w dalszym przebiegu operacyjnym. A pamiętajmy, że operujemy chorych mających ponad 80, 90 lat, i to z ciężkimi chorobami dodatkowymi.

Pisze Pan Profesor wiersze.

– Niestety, obecnie za rzadko, ale zdarza się, kiedy człowiek nie potrafi poradzić sobie z myślami, kiedy nie może się rozliczyć z sobą, nie udaje mu się zrobić rachunku sumienia, wtedy sięga po pióro. A jeżeli następnego dnia dostrzega świeżość zapisu, to taki tekst może przetrwać. Piszę od 12 lat, od kiedy spadła na mnie odpowiedzialność kierowania kliniką. To też notatnik zdarzeń, przeżyć. Pojawiają się w nim chorzy, ale z imienia tylko kilka osób, np. Ola, która we wczesnym dzieciństwie przeszła u nas przeszczep serca, a teraz przyniosła mi pomalowaną przez siebie bombkę na choinkę. Moje zainteresowanie poezją wzięło się z konkursów recytatorskich, w których brałem udział w szkole. Często sięgam do Grochowiaka, Różewicza, ks. Twardowskiego.

Czytałam Pana wiersz o Wielkim Tygodniu.


– To był mój protest przeciw temu, że Wielki Tydzień utonął w zakupach, sprzątaniu, pośpiechu. W naszym ośrodku w Wielki Piątek, tak jak w Wigilię, się nie pracuje. Wielki Piątek to katharsis chrześcijaństwa, tak jak dla każdego chorego pobyt w szpitalu.



Gość Niedzielny 05/2006