Cud kanonizacyjny Ojca Pio. Uzdrowienie Matteo - relacja matki

Maria Lucia Ippolito

publikacja 06.05.2007 17:50

W 2000 r. miało miejsce wydarzenie, które przesądziło o kanonizacji Ojca Pio. W cudowny sposób został uzdrowiony syn jednego z lekarzy pracujących w szpitalu założonym przez Ojca Pio. Autorką książki jest matka Matteo, która w porywający sposób opisuje wszystkie fakty i ich znaczenie nie tylko dla swoich najbliższych, ale także dla całego Kościoła. .:::::.

Cud kanonizacyjny Ojca Pio. Uzdrowienie Matteo - relacja matki

 

 

 

II część książki
"Cud kanonizacyjny Ojca Pio. Uzdrowienie Matteo - relacja matki",
wydanej przez
Wydawnictwo Księży Marianów

Książkę można kupić w księgarni Wydawnictwa: http://www.wydawnictwo.pl/ksiegarnia/sklep.php

 

 


Rozdziały składające się na II część książki:

Wydarzenie poprzedzające

Wydarzenie

Relacje na temat choroby Mattea

Relacja Antonia Colelli na temat choroby Mattea

Relacja Marii Lucii Ippolito Sanite na temat choroby Mattea

Sny i pierwszy znak

Bożonarodzeniowy liścik

Co zdarzyło się 20 stycznia 2000 r

Sobota, 22 stycznia

Niedziela, 23 stycznia

Środa, 26 stycznia

30 stycznia

31 stycznia

6 lutego

Poniedziałek, 7 lutego

Sobota, 12 lutego

Czwartek, 24 lutego

Dowód miłości

Relacja Giovanniego Ippolito

Relacja Nicoli Ippolito

Fragmenty orzeczenia klinicznego doktora Pietra Violi

Fragmenty świadectwa doktora Paola De Vivo

Relacja pielęgniarki Angeli Frattaruolo

Relacja dyplomowanej pielęgniarki Anny Raffaelli Clemente

Fragmenty świadectwa i orzeczenia doktora Alessandra Vilelli, eksperta medycznego ab inspectione

Fragmenty opinii lekarza sądowego prof. Giovanniego Rocchi, eksperta ex officio Rady Lekarskiej

Opinia lekarza sądowego prof. Francesca Di Raimondo

Ocena teologiczna (Głosowanie nr 1 Teologów Konsultorów)

 

 

 

 

 

 

 


Wydarzenie poprzedzające

Dnia 20 stycznia 2000 r. jak zwykle budzę moje dzieci pocałunkiem w czoło. Szykuję śniadanie, wołam do Ala i Teo, by się pospieszyli.

Matteo jest mniej ruchliwy niż zazwyczaj; siedząc nad kubkiem mleka, podpiera głowę ręką i w milczeniu ogląda animowane filmy. Proszę, by się ruszył, bo muszę jechać do szkoły w San Marco. Chociaż niechętnie, je więc śniadanie, a ja myślę, że nie może prędzej wyszykować się, bo jest zbyt zaspany. Nie przyszłoby mi nigdy do głowy, że w jego organizmie już rozwija się, cicha i podstępna, straszna infekcja.

Alessandro całuje mnie na do widzenia i wysłuchawszy moich codziennych zaleceń, wychodzi. Kończę ubierać Mattea, który czuje się doskonale, i wiozę go do Dory, przyjaciółki, która odwozi go do szkoły.

Jak zwykle w czasie jazdy żegnamy się znakiem krzyża i odmawiamy krótką modlitwę: “Jezu, Mateńko Boża, dzięki za to, czym nas do tej pory obdarowaliście, zwróćcie na nas dzisiaj swe oczy, chrońcie nas, sprawcie, byśmy wrócili do domu cali i zdrowi. Ojcze Pio, bądź przy nas, oddal od nas i całej naszej rodziny wszystkie nieszczęścia, choroby i katastrofy. Amen”.

Dojeżdżamy do Dory, całuję Mattea, a on z uśmiechem odchodzi. Co najmniej dwukrotnie odwraca się i macha mi ręką, potem zamyka drzwi. Wtedy włączam silnik samochodu i odjeżdżam. Oboje nie mamy pojęcia, że Ojciec Pio naprawdę patrzy na nas, tak jak go o to prosiliśmy w naszej prostej modlitwie, i że zezwoli memu synowi całym i zdrowym powrócić do domu.

Później Dora powiedziała mi, że Matteo siedział u niej w kurtce i z plecakiem, twierdząc, że czuje się zmęczony i boli go głowa. Ponieważ Matteo, jak większość dzieci, dużo zmyślał i nadal zmyśla, więc ani Dora, ani jej mąż nie uwierzyli mu, a nawet żartobliwie zganili, sądząc, że ów ból głowy to klasyczna wymówka, by nie iść do szkoły.

A tymczasem ten ból głowy był początkiem przerażającej tragedii.

 

 

 

 

 

 


Wydarzenie

Niezwykły i straszny przypadek Mattea rozegrał się w ciągu około czterdziestu dni, niczym Wielki Post. Wieczorem 20 stycznia 2000 r. został przyjęty jako umierający na oddział pediatrii Domu Ulgi w Cierpieniu, gdzie natychmiast przeniesiono go na II oddział reanimacyjny. Miesiąc wcześniej Matteo skończył siedem lat.

Następnego ranka nadeszły chwile najbardziej dramatyczne: na ekstremalny stan składały się obrzęk płuc, wstrzymanie akcji serca, saturacja tlenu 18 proc., a potem dziecko zapadło w śpiączkę polekową, co dla niego oznaczało jedenaście dni snu, a dla nas bezgranicznego bólu.

W dniu 31 stycznia Matteo przebudził się, 12 lutego opuścił oddział reanimacyjny, a 26 lutego wyszedł ze szpitala.

Szczegóły tych jakże długich i pełnych cierpienia dni zostały opowiedziane w pomieszczonych niżej relacjach. Nie powtarzają się one, lecz wzajem uzupełniają. Opisują bowiem zdarzenie zgodnie z upływem czasu, poprzez odczucia każdego.

Te świadectwa zmierzają do podkreślenia prawdziwości przypadku i są głębokim, uważnym i obiektywnym studium choroby Mattea. Każdy będzie mógł uwierzyć lub nie uwierzyć w cud, będzie mógł komentować to w sposób naukowy lub teologiczny: tak czy inaczej, fakty takie są i takie pozostaną.

 

 

 

 

 


Relacje na temat choroby Mattea

Są to bardzo bolesne świadectwa moje, mego męża i braci, złożone, by pokazać publicznie, z naszego punktu widzenia, zaszłe fakty dotyczące choroby Mattea i jego wyjątkowego uzdrowienia. Dochodzą do tego pewne fragmenty sprawozdań, które po długim, męczącym i delikatnym procesie zbierania danych i świadectw na temat choroby mego syna napisał doktor Pietro Gerardo Violi; sprawozdania te zostały dołączone do przesłanej do Rzymu karty szpitalnej Mattea i były badane przez komisję lekarską Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych.

Dziękuję doktorowi Violi za trud oraz osobistą i zawodową uczciwość, z jaką przeprowadził badania nad chorobą mego syna, kierując się spokojem własnego sumienia i poświęcając wiele sił naukowemu przedstawieniu całej sprawy.
Pragnę zapewnić każdego sceptyka lub niewierzącego, każdego, kto mógłby mnie podejrzewać o przesadną emfazę w opisie niezwykłości uzdrowienia mego syna, że istnieją dane obiektywne i medyczne, akta wyjaśniające i potwierdzające powagę stanu Mattea, ogromne komplikacje wynikłe z choroby początkowej, już samej w sobie straszliwej, gwałtowność i nieodwracalność uszkodzeń, które w końcu dziecko “cudownie”, bez żadnych śladów przezwyciężyło.

Są także fragmenty świadectwa ordynatora oddziału reanimacji, doktora Paola De Vivo, który razem ze swoim zespołem, po ciężkim kryzysie Mattea w drugim dniu hospitalizacji, wiedząc, że rokowanie jest niepomyślne, że wróży zgon, angażował nieustannie wszystkie swe siły zawodowe, uczuciowe i duchowe, byleby dziecko prowadziło walkę ze śmiercią.

Są ponadto relacje Anny Raffaelli Clemente i Angeli Frattaruolo, pielęgniarek z oddziału reanimacji, obecnych przy tragedii z 21 stycznia, kiedy Matteo już nas opuszczał i kiedy zespół lekarski, po wielu godzinach nieprzerwanych prób reanimacji, widząc nieuchronność stanu mojego dziecka, skłaniał się – jak to uczyniłby każdy – do złożenia broni.

W dniach, które nastąpiły po przebudzeniu się mojego dziecka, często rozmawiałam z Angelą o niezwykłości tego, co się stało, i uderzyła mnie cudowna postawa tej łagodnej matki rodziny, pracownika służby zdrowia z długim doświadczeniem, a zarazem osoby głęboko wierzącej, która z wielkim wzruszeniem powtarzała mi wciąż, że widziała mego syna zmarłego i przywróconego do życia w wyniku niewyjaśnionych zdarzeń.

Dziękuję Angeli za to, że opowiedziała mi o swoich przeżyciach, lecz przede wszystkim dziękuję za to, że kroczy szczególną drogą wiary, która pozwoliła jej z miłością trwać przy Matteo w najdramatyczniejszych chwilach jego okropnej przygody, z tą miłością, o jaką prosił Ojciec Pio, by otaczać nią chorych. Wszystkie pielęgniarki z oddziału reanimacyjnego, a później z oddziału pediatrycznego okazywały wobec Mattea postawę godną pochwały, lecz to Angela pomogła mojemu synkowi, kiedy o siódmej rano 21 stycznia, wychodząc ze wstrząsu, przez parę chwil rozglądał się wokoło zalękniony, być może szukając mnie.

Ja w tym czasie rozpaczliwie błagałam Boga, żeby podał mu pomocną rękę zamiast mnie. I anioł zastąpił mnie, pocieszając go, zanim nastąpiła tragedia i zaraz po cudzie.

Pragnęłam też dołączyć parę zdań wziętych ze świadectw biegłych ab inspectione, lekarzy i teologów z Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, ponieważ wszystkie te dokumenty zostały obecnie opublikowane.

Wszystkie te relacje, razem z innymi relacjami lekarzy i nielekarzy, towarzyszyły naszym zeznaniom 11 czerwca 2000 r. podczas procesu diecezjalnego w Manfredonii, który zakończył się 17 października tegoż roku.

 

 

 

 


Relacja Antonia Colelli na temat choroby Mattea

Około godziny wpół do jedenastej 20 stycznia 2000 r. dzwoni do mnie żona i mówi przejęta, żebym pojechał do szkoły Mattea, gdyż nauczycielka zawiadomiła ją, że nasz syn źle się czuje.

Po przybyciu do szkoły zastaję syna, który stoi koło kaloryfera i cały się trzęsie, ze strachu albo z powodu dreszczy wywołanych rosnącą gorączką. Kiedy dotarliśmy do domu, dreszcze częściowo zmniejszyły się. Temperatura wynosiła 38,5o, stan ogólny bez innych objawów, ani subiektywnych, ani obiektywnych. Dlatego podałem mu tylko czopek z tachipiryną 500 mg.

Mniej więcej po godzinie Matteo wstał z łóżka, żeby się załatwić, i w łazience zwymiotował (mleko ze śniadania). Pomimo podanego leku utrzymywała się wciąż wysoka gorączka. Matteo wolał pozostać na czczo w łóżku i spał całe popołudnie. Byłem przy nim.

Około piątej po południu temperatura wzrosła do 39o. Podałem mu drugi czopek z tachipiryną i odczekałem odpowiednio długo, aby podziałał. Przez cały czas Matteo jest przytomny, twierdzi, że czuje się trochę lepiej, i pyta, czy musi wrócić do szkoły.

Po mniej więcej godzinie gorączka skacze do 40,2o. Wtedy proszę mego kolegę Donata Antoniacci, żeby przesłał mi novalginę, której nie mam, a tymczasem przykładam nasączone alkoholem szmatki na dłonie i stopy synka.

Donato natychmiast dostarcza mi lekarstwo i daję synkowi jakieś dziesięć kropli. Dzwonię do Michele Pellegrino, pediatry, by przyjechał obejrzeć Mattea. Nie wiem, dlaczego poprosiłem o pomoc kolegę, nie zdarzyło mi się to nigdy w ostatnich latach, ale czuję, że jest coś, co mnie niepokoi, że muszę usłyszeć opinię specjalisty. Michele obiecuje, że kiedy wyjdzie ze szpitala, zajdzie do nas do domu.

Po pół godzinie temperatura spada do 38o, a Matteo twierdzi, że czuje się znacznie lepiej. Nagle jednak oświadcza, że wydaje mu się, że fruwa. To odczucie napełnia mnie lękiem, dzwonię więc do Donata Antoniacci, żeby zapewnić sobie szybką pomoc w razie decyzji o hospitalizacji.

Tego popołudnia jestem w domu sam z Matteo i Alessandro, gdyż żona przebywa w Foggii na kursie szkoleniowym. Kiedy Donato wraca, Matteo czuje się dobrze i nawet udaje mu się wymóc na Donato obietnicę, że poczęstuje go pizzą, kiedy tylko minie gorączka.

O wpół do dziewiątej wieczorem przychodzi Michele Pellegrino, który dokładnie bada Mattea, lecz nie znajduje nic podejrzanego. Istotnie, dziecko już nie wymiotowało, nie ma na ciele wybroczyn, nie ma sztywności karku ani żadnej oznaki dającej powód do podejrzeń o problemy oponowe lub mózgowe. Jedyna oznaka to lekkie otępienie dające się wytłumaczyć wysoką gorączką. Michele wychodzi, radząc mi, bym go informował o jakiejkolwiek zmianie w obrazie klinicznym.

O wpół do dziewiątej wraca Maria Lucia. Wchodząc do pokoju Mattea, wita go i woła, ale dziecko jej nie poznaje. Ogarnia nas niepokój, lecz próbujemy usprawiedliwić go, sądząc, że znajduje się w półśnie.

Całując dziecko w szyję, żona zauważa czerwone plamki, woła mnie zalękniona i mówi, że ma wybroczyny. Nie chcąc jej straszyć, kłamię bezwstydnie, że to z powodu alkoholu, którym go natarłem, ale jednocześnie każę jej przygotować synka do szpitala, by zrobić badania.

Przed wyjściem zawiadamiam doktora Pellegrino, że jedziemy do szpitala, bo pojawiły się wybroczyny na klatce piersiowej. Zawiadamiamy też Dorę, naszą przyjaciółkę, by przez parę godzin zaopiekowała się naszym drugim synem, Alessandrem.

Na izbie przyjęć Matteo jest półprzytomny, z trudem reaguje na to, co się do niego mówi. Kładziemy go na nosze i śpiesznie niesiemy na oddział pediatryczny. Podczas przenosin z izby przyjęć na pediatrię całe ciało Mattea pokrywa się wybroczynami, które powiększają się w mgnieniu oka.

Pełniący dyżur pediatra, doktor Maccarone, czekał na Mattea w dyżurce, gdyż powiadomił go doktor Pellegrino. Kiedy rozebraliśmy dziecko do badania, zdałem sobie sprawę z tragedii, jaka dokonała się na moich oczach. Całe jego ciało pokrywały coraz większe wybroczyny. Takie zmiany skórne powoduje rozległe wykrzepianie wewnątrznaczyniowe.
Wzywamy reanimatora, doktora De Negri, by pobrał krew, tymczasem Matteo jest w stanie wstrząsu. Przybywają też doktorzy Pellegrino i Gorgoglione. Pobrano próbki krwi i rozpoczęła się terapia antybiotykowa wspomagana kortyzonem.

 

 

 

Pytam Michele Pellegrino, co się stało; mówi mi, że stan kliniczny jest bardzo poważny, gdyż istnieje uzasadnione podejrzenie zaistnienia rozległej posocznicy bakteryjnej. Pytam, czy chodzi o syndrom Waterhouse-Friderichsena. Michele potakuje. Dodam, że pamiętam ten niezwykle rzadki syndrom tylko dlatego, że kiedy studiowałem go na patologii bądź w klinice, wywoływał we mnie jakieś trudne do opisania przygnębienie, czy to z powodu gwałtownego przebiegu, czy wstrząsających fotografii pacjentów.

Nigdy nie byłem hipochondrykiem; podczas studiów paliłem papierosy, nie obawiając się raka płuc, który przecież spotykałem często wśród patologii, o jakich się uczyłem; jednak posocznicę meningokokową do dziś wspominam z przerażeniem.

Jesteśmy zrozpaczeni, ja i żona, a prawdopodobnie też wszyscy, którzy nam towarzyszą. Wobec Mattea, który nas szuka, udajemy, że nic się nie stało. W pewnej chwili głośno oświadcza, że jeśli będzie bogaty, odda wszystko biednym. Te spontaniczne słowa wprawiają nas wszystkich w osłupienie. Potem prosi salowego o wodę gazowaną. Doktor Gorgoglione robi mu punkcję lędźwiową, by pobrać płyn do badania.

Tymczasem przychodzą wyniki badania krwi. Odczytuję je z twarzy kolegi, który otrzymuje je telefonicznie z laboratorium. Gdy mi je przekazuje, nie mogę zebrać myśli. Pamiętam tylko jeden wynik: liczba płytek krwi – 13000. Matteo zostaje przeniesiony na oddział reanimacyjny.

Przez cały okres hospitalizacji jestem z Matteo, bardziej jako ojciec niż lekarz, bo w leczeniu zdaję się tylko na kolegów i na Boga. Przez wszystkie dni i noce spędzone w szpitalu modliłem się tylko do Jezusa, do Madonny i do Ojca Pio.

Przeżywam ten czas w dręczącej świadomości, że w każdej chwili mogę stracić Mattea, w koszmarze czekania na wyniki badań krwi, prześwietleń płuc, wydzielania moczu oraz wszelkich innych widocznych na monitorze parametrów dotyczących pracy serca i oddychania. Nie jestem w stanie świadomie ocenić rozmaitych wyników, zarówno hematologicznych, jak i radiologicznych, które koledzy uprzejmie mi pokazują, jedynie z ich twarzy staram się odczytać coś, co da mi nadzieję.

Ale w pierwszych dziesięciu dniach hospitalizacji nic takiego się nie dzieje. Wszyscy bardzo opierają się przed wzbudzaniem we mnie złudzeń. Z wielkim bólem przypominam sobie twarz ordy﷓ natora, doktora De Vivo, kiedy 21 stycznia, w piątek, gdzieś około godziny trzynastej spotkał mnie w separatce, gdzie leżał mój syn. Chciał zdezynfekować jego ciało, by wkłuć się w inną żyłę w udzie w celu przetoczenia krwi. Odwrócił się ku mnie i czym prędzej spuścił wzrok.

Wtedy uświadomiłem sobie, że nie ma ratunku dla Mattea. Dzwonię więc do siostry i mówię, by natychmiast przyszła.
Wracam na endourologię, gdzie jest moja żona razem z braćmi, którym nic nie mówię o moim wrażeniu, że wszystko skończone. Robi mi się słabo. Z powodu spadku ciśnienia muszę położyć się na noszach i tak leżę prawie godzinę, płacząc i modląc się. Wracam na oddział reanimacyjny i Angela Frattaruolo, pielęgniarka, mówi mi, że Matteo wydobył się całkowicie ze stanu ustania czynności serca. Dodam, że przed południem trzymałem się dyskretnie na uboczu, nie zbliżałem się do syna, gdyż nie chciałem wpływać, nawet psychicznie, na działania moich kolegów. Dlatego, nie licząc epizodu z ordynatorem, nie wiem, co się dzieje.

Wówczas pytam któregoś z kolegów, a on mi mówi, że rano Matteo miał pogłębienie wstrząsu septycznego i powiększenie obrzęku płuc oraz znaczną bradykardię (zwolnienie tętna serca). Daje mi też do zrozumienia, iż mimo polepszenia stanu klinicznego, nie trzeba sobie robić złudzeń. Podobny epizod, choć lżejszy, ma miejsce w niedzielę 23 stycznia.

Wszystkie te dni, zarówno na oddziale reanimacyjnym, jak i na pediatrycznym, spędzam wyłącznie na modlitwie, ofiarując swe życie za życie Mattea.

Jeszcze teraz, po upływie czasu, spotykam ludzi – znanych, znanych tylko z widzenia lub w ogóle nieznanych – którzy pytają mnie o Mattea i wszyscy mówią, że modlili się za niego.

San Giovanni Rotondo
14 maja 2000 r.

 

 

 

 

 


Relacja Marii Lucii Ippolito Sanite na temat choroby Mattea

Jezu, ty powiedziałeś: “Nikt nie zapala lampy i nie przykrywa jej, lecz stawia na świeczniku, by widzieli światło ci, którzy wchodzą do domu”. Dlatego za radą ojca Giacinto postanowiłam opowiedzieć o cudownym darze, jakim zechciałeś obdarzyć naszą rodzinę podczas tego długiego, niewiarygodnego miesiąca, od 20 stycznia do 26 lutego.

Spoglądam na obrazek z Twoją, Jezu, podobizną, obrazek, który w tamtych dniach dawał mi siłę i nadzieję, i wiem, że moje życie – już wcześniej pełne Twej obecności – teraz nie będzie mogło toczyć się inaczej jak w całkowitym oddaniu Twemu niewiarygodnemu Misterium Męki, Śmierci i Zmartwychwstania. Nawet wtedy, gdy to będzie niełatwe.

Obdarowałeś mnie wielkim darem w postaci cudu, ale wcześniej dałeś mi przeogromny dar wiary. W swej nieskończonej dobroci oddałeś mi Mattea. Wybrałeś nas i hojnie pobłogosławiłeś, bez żadnej naszej zasługi. Nie zwracałeś uwagi na nasze grzechy, dając nam swą miłość, lecz jak sam rzekłeś: “Wołałeś do mnie w utrapieniu i wyzwoliłem cię”.

Dzisiaj, klęcząc przed Najświętszym Sakramentem, mogę jedynie składać nieskończone dziękczynienie Twojemu bezgranicznemu Miłosierdziu; dziękczynienie Tobie i Twojej słodkiej Matce, która trzymała w ramionach Mattea, która okazała nam litość i zechciała wstawić się u Ciebie, by pocieszyć mnie w matczynym cierpieniu. Dzięki, o Panie, gdyż trwasz u boku wszystkich, którzy Cię szukają, tak jak napisano: “Biadania moje zamieniłeś mi w taniec; wór mi rozwiązałeś, opasałeś mnie radością”.

Drogi Ojcze Pio, Te Deum laudamus.

Pragnę zwrócić się do Ciebie tak, jak przeczytałam w Twoich listach. “Ileż łask uzyskanych od Jezusa w czasie tej burzy”, stwierdza Raffaelina Cerase, a ja powtarzam te słowa w tym tak trudnym okresie mego życia. Drogi Ojcze Pio, łagodny i życzliwy cieniu, w którym od początku chronię siebie i swoją rodzinę – pewna, że nigdy nie opuścisz tego, kto ucieka się do ciebie jako pokorne i ufne dziecko – wejrzałeś na me cierpienie i zaniosłeś do Boga moje marne modlitwy.

Dzięki za opiekę. Patrzę na Mattea, który uważnie, z zainteresowaniem gra w playstation i rozmawia ze mną głosem zupełnie niezmienionym, takim samym jak dawniej, o wszystkich sprawach tak nagle przerwanych owego nieszczęsnego 20 stycznia. Rozmawia tak, jakby w ogóle nie było tamtego nie kończącego się miesiąca, jakby nie dotknęła go tamta straszna choroba.

Mówię więc sobie, że ból, jaki przeżyłam, to jakiś okropny sen, rozwiewający się pod jego przejrzystym spojrzeniem. Wielki dramat tamtych dni niknie w jego słodkiej i kochanej twarzyczce, która powróciła do życia.

Bez względu na ludzkie opinie jestem przekonana, że powrót do życia Mattea jest dziełem Boga, Jego Miłosierdzia oraz Twojego, Ojcze Pio, wstawiennictwa, Twojej modlitwy.

 

 

 

 

 


Sny i pierwszy znak

Mniej więcej półtora roku temu miałam przemiły sen. Znajdowałam się w infirmerii klasztoru, chcąc się wyspowiadać, i nagle usłyszałam wiele głosów mówiących: “Idzie Ojciec Pio, idzie Ojciec Pio”. Ogarnął mnie głęboki, dziwny ból i padłam na kolana, rzewnie płacząc. Po chwili stanął przy mnie Ojciec i rzekł łagodnie: “Dlaczego płaczesz?”. Ja na to: “Nie wiem!”. Wówczas Ojciec Pio pogłaskał mnie po policzku prawą ręką – do dzisiaj pamiętam ciepło wełnianej rękawiczki – i tak powiedział: “Czego się boisz? Ja jestem z tobą, zawsze będę blisko ciebie!”.

Sześć, siedem miesięcy później miałam drugi sen. Byłam na jakimś nieznanym mi i budzącym lęk cmentarzu. Kiedy zaczęłam drżeć ze strachu, znowu pojawił się Ojciec Pio i zapytał: “Co ty tu robisz?”. Za całą odpowiedź wzruszyłam tylko ramionami i rozglądałam się przerażona. Ojciec Pio uśmiechnął się do mnie i powiedział w dialekcie: “Idź, rusz się, wyjdź stąd, to nie miejsce dla ciebie! No, naprzód, ty pierwsza, ja za tobą, wyjdźmy stąd!”. Przebudziłam się wystraszona, myśląc, że musi się zdarzyć coś groźnego.

Potem pod koniec sierpnia, kiedy pewnego dnia weszłam do sypialni ze łzami w oczach po banalnej dyskusji z mężem – która nas skłóciła i skłoniła mnie do wzywania pomocy Ojca – poczułam co najmniej dwukrotnie jakąś nienaturalną, pełną słodyczy i radości woń kwiatów, jakby róż i fiołków. Zalękniona obróciłam się wkoło i zdałam sobie sprawę, że nic w pokoju nie może tak pachnieć. Wyjrzałam nawet na balkon sądząc, że może woń płynie stamtąd, lecz nie.

Zawołałam męża i zapytałam go, czy czuje ten dziwny zapach. Antonio odparł: “Tak, zapach kwiatów, i co z tego?”. Po czym spokojnie wyszedł.

Dopiero kiedy ów zapach już rozwiał się, pomyślałam o Ojcu Pio i ze wzruszeniem zdałam sobie sprawę, że to mógł być znak od niego i że z pewnością chciał mi powiedzieć, że jest blisko mnie. Nigdy nie pomyślałam, że czeka nas to wszystko, czemu musieliśmy stawić czoło w związku z chorobą Mattea.

 

 

 

 

 


Bożonarodzeniowy liścik

Dzisiaj, 19 lutego 2000 r., mija miesiąc, dokładnie 30 dni od tamtego strasznego czwartku 20 stycznia. Przebywający na oddziale pediatrycznym Matteo długo bawił się z Alessandrem, zjadł trochę mozzarelli, szynki, sosu z makaronem.
Mogę jedynie powtarzać: “Dzięki, Boże, dzięki!” i przeglądać się w jego oczach, które stały się głębsze, bardziej szare, świetlistsze. W oczach, które mówią mi o fantastycznej tajemnicy Bożego Miłosierdzia, matczynym uczuciu Maryi, o ”dowodzie miłości” Boga, jaki w tym cierpieniu musieliśmy z mocą i wiarą przyjąć i przeżyć.

Niewiarygodne są jednak nie tylko jego oczy, lecz także cała reszta i wszystko, co mówi. Przede wszystkim, kiedy prosiłam go, żeby postarał się czym prędzej wyzdrowieć, on, niczym stary mędrzec, odparł: “Tylko Bóg wie, kiedy mam wyzdrowieć”. Nieco później, odwracając się w moją stronę, dodał: “Teraz mam dwa razy urodziny, 4 grudnia i 31 stycznia, bo urodziłem się dwukrotnie. A wiesz, mamo, co znaczy dla mnie wyzdrowieć? Znaczy tylko jedno, cierpienie!”.

Popatrzyłam na niego zbita z tropu słowami wypowiedzianymi z jakąś dziwną naturalnością i zapytałam: “Dlaczego tak mówisz, Matteo? Gdybym ja, twoja mama, mogła cierpieć zamiast ciebie, uczyniłabym to z całego serca i z całą miłością. A nawet oddałabym za ciebie życie. Wszyscy, tatuś, wujkowie, dziadkowie chcieliby być na twoim miejscu!”. Na to Matteo z powagą: “Nie, mamusiu, to ja musiałem cierpieć!”.

Te słowa, tak niezwykłe w jego ustach, przejęły mnie dreszczem i czułam wyraźnie, że to ktoś inny mu je podszepnął. Po paru minutach zapytałam go, co chciał mi powiedzieć, ale tylko wzruszył ramionami, nie dając żadnego wyjaśnienia. Wtedy przypomniały mi się słowa drogiego kapłana, don Biagia: “Matteo jest znakiem jedności i nawrócenia dla waszej rodziny i dla innych z waszego otoczenia!”. I przypomniałam sobie o czymś innym, zgoła niewiarygodnym, co zdarzyło się niedawno i czemu dopiero teraz potrafię nadać znaczenie.

Było to w grudniu, parę dni przed feriami z okazji Bożego Narodzenia. Skończywszy swoje zajęcia, powiedziałam do Mattea, żeby wziął kartkę papieru i napisał do św. Mikołaja liścik, który jak zwykle włożymy do kominka. Wziąwszy pióro do ręki, Matteo przybrał minę zadumaną, skupioną i zastanawiał się, o jaki prezent poprosić. Po chwili milczenia wypowiedział tę dziwną prośbę: “Mamo, na to Boże Narodzenie nie chcę prezentów. Chcę poznać Dzieciątko Jezus!”. Popatrzyłam na niego trochę zakłopotana i powiedziałam: “Jesteś za mały, by poznać Jezusa, to stanie się za sto lat, kiedy będąc bardzo, bardzo stary, umrzesz. Teraz nie pora iść do Jezusa, również dlatego, że Jezusa możesz zobaczyć w każdym człowieku, twoim bliźnim!”.

Prośba Mattea trochę mnie zasmuciła, lecz szybko odsunęłam z serca wszelkie negatywne odczucia i napisaliśmy wspólnie liścik bożonarodzeniowy, zawierający zwyczajne prośby o zabawki. Dopiero w styczniu, kiedy Matteo leżał w przedśmiertnej śpiączce, dowiedziałam się od jego nauczycielki Concetty, że również dzień później, w szkole, napisał w zeszycie tę samą prośbę o poznanie Jezusa. I dopiero wtedy zrozumiałam, że Ktoś większy od nas dotknął jego serca i dał mi znak.

Gorąco wierzę w to, że Bóg chce komunikować się z nami, nędznymi śmiertelnikami, poprzez szczególne znaki, i wierzę, że możemy je przyjmować, gdy otworzymy swe serca. Tamtego dnia jednak nie byłam skłonna wierzyć w przesłanie, które powinno było przygotować mnie do wielkiej próby.

Podobnie jak we wrześniu, w tydzień po śmierci mego teścia, kiedy Matteo przed zaśnięciem w łóżku dostał ataku lęku i płaczu. Usiłowałam go pocieszyć, pytałam, co się stało, a on wśród szlochów wyjaśnił mi, że nie chce iść do raju razem z dziadkami. Starałam się uspokoić go, zapewniając, że jest za mały, by iść do Nieba, gdzie przebywa dziadek Alessandro. On jednak nie słuchał mnie i powtarzał, że dziadek chciał go zabrać ze sobą. Kto wie, co jego serce zdołało pojąć!

Dopiero teraz wydaje mi się, że potrafię połączyć słowa ze zdarzeniami, niczym części puzzli, znanych już Niebu. Zresztą Ojciec Pio lubił powtarzać: “Pan układa układanki”.

 

 

 

 


Co zdarzyło się 20 stycznia 2000 r.

Tego właśnie dnia zaczyna się niezwykła przygoda mojej rodziny, straszliwy koszmar, który następnie kończy się jak bajka. Jest wpół do dziewiątej wieczór, wracam z Foggii zmartwiona wysoką, trwającą od przedpołudnia gorączką Mattea, o której mąż powiedział mi, dzwoniąc na mój telefon komórkowy.

Już rano nauczycielka Mattea wezwała mnie do szkoły, mówiąc, że chłopiec skarży się na silny ból głowy. Udałam się tam jednocześnie z mężem, lecz oprócz gorączki Matteo nie miał innych objawów, więc pomyśleliśmy, że to zwykła grypa, łatwa do opanowania. Dlatego po południu pojechałam do Foggii na kurs doszkalający, pozostawiając Mattea z tatą. Przez cały czas gorączka była wysoka, mały również wymiotował i o tym powiedział mi mąż, dzwoniąc na komórkę.

Kiedy weszłam do pokoju dziecinnego, zobaczyłam, że Matteo ma nieprzytomne oczy i że mnie nie poznaje. Antonio starał się mnie uspokoić, bo dziecko badał – oprócz niego, który jest lekarzem – również przyjaciel pediatra; było to ledwie pół godziny temu i lekarz nie dostrzegł żadnych szczególnych oznak (żadnych plam ani sztywności karku). Jednak ogarnęła mnie panika, jakby ktoś mi mówił, że sytuacja jest groźna.

Podeszłam do Mattea, żeby pocałować go w szyję po lewej stronie, i kiedy odwinęłam kołnierzyk piżamy, spostrzegłam, że ma na skórze fioletowawe plamy. Przerażona, zawołałam Antonia, mówiąc: “Chodź tu szybko, zobacz, dziecko ma plamy, to DIC”. Ten specyficzny skrót oznacza rzadki i niezwykle poważny syndrom (wykrzepianie wewnątrznaczyniowe rozsiane), który nieczęsto się zdarza i z którym zetknęłam się tylko raz, wiele lat temu w podręczniku patologii. Już wtedy ta tak rzadka i straszna choroba pozostawiła we mnie jakiś przesadny i niewytłumaczalny lęk.

Mąż przybiegł, obejrzał Mattea i natychmiast zadzwonił do doktora Pellegrino. Zaraz też – wrzuciwszy do torby parę rzeczy – pojechaliśmy do szpitala, zostawiając po drodze Alessandra u przyjaciela, Nicoli. Minęło około piętnastu minut. Weszliśmy na ostry dyżur, położyliśmy dziecko na nosze i szybko zanieśliśmy na pediatrię. Było parę minut po godzinie dziewiątej wieczór.

Moje serce, a sądzę, że i serce Antonia, ściska się coraz bardziej. Czuję, że dzieje się coś strasznego, również dlatego, że plam wciąż przybywa i że stają się coraz większe w tempie, które wyraża grozę stanu. Widzę tę grozę w przerażonych i niespokojnych oczach lekarzy i pielęgniarek, którzy podchodzą do Mattea.

Kiedy wchodzimy na oddział pediatryczny, dziecko jest już w stanie wstrząsu i nie udaje się wkłuć do żyły, by rozpocząć natychmiastowa terapię. Mimo to Matteo rozmawia, jeszcze jest przytomny, po krótkim okresie otępienia w domu doszedł do siebie i domaga się pizzy, wody gazowanej. Jednocześnie krzyczy, bo sprawia mu ból igła szukająca z trudem wejścia w żyłę. Stoję przy nim i słyszę, jak znów domaga się gazowanej wody: “Tatusiu, jak to się mówi, kelner, kelner, chcę wody z gazem!”.

Ma wielkie pragnienie z powodu wstrząsu septycznego, a ja coraz jaśniej zdaję sobie sprawę z nieuchronności dokonującej się tragedii. Tracę mego syna, moje dziecko i nie mogę nic zrobić. Wydaje mi się, że tracę przytomność, a jednak nie padam, trwam bez ruchu i w milczeniu modlę się, a łzy płyną mi jak groch: “Jezu, dopomóż mi, Jezu, dopomóż mi, Jezu, Maryjo, nie opuszczajcie nas”.

Wtedy Matteo zwraca się do tatusia i wypowiada te piękne i niewiarygodne słowa: “Tatusiu, kiedy będę duży, chcę zostać bogaty, żeby rozdać wszystko biednym”. To zdanie uderza mnie – tak jak uderza doktora Gorgoglione, który wiele dni później sam powie mi o tym – pomimo pewności, że Matteo jest umierający. Odczytuję te słowa i tłumaczę je sobie jako znak od Jezusa, że dziecko urośnie, i proszę Go bez ustanku: “Panie, w swojej dobroci pospiesz nam z pomocą”.

 

 

 

 


Mąż wyprowadza mnie na korytarz, bo sytuacja ulega przyspieszeniu. Tam mam tylko tyle siły, żeby szlochając, oznajmić braciom, że dziecko umiera, i żeby szukać w portfelu modlitw, które zawsze noszę przy sobie. Cała drżąc, znajduję obrazek Jezusa Miłosiernego, takiego, jaki ukazał się siostrze Faustynie.

Zaczynam się modlić, odmawiać Koronkę do Bożego Miłosierdzia, powtarzać słowa wzięte z Ewangelii, umieszczone u dołu obrazka: “O cokolwiek poprosicie Ojca mojego w imię moje, da wam”, powtarzać zdanie, którego sam Jezus nauczył siostrę Faustynę Kowalską podczas jednego ze swych zjawień: “Jezu, ufam Tobie wbrew wszelkiej nadziei”. Zaczynam natarczywie wzywać Ojca Pio, wołać o jego modlitwę, pomoc.

Tymczasem Matteo, po konsultacji pediatrów i reanimatorów, zostaje przeniesiony na noszach do windy i zawieziony na oddział reanimacyjny. Przybita, spoglądam na niego ostatni raz, kiedy zamykają się drzwi windy. Minie dziesięć dni, zanim będę mogła znowu ujrzeć jego umęczoną buzię i ciało.

Noc mija powoli, sekundy i minuty ciągną się tak, jak jeszcze nigdy w moim życiu. Doktor Pellegrino, który pozostanie z nami przez te wszystkie długie dni, oraz mój mąż wciąż wchodzą i wychodzą z sali reanimacyjnej, usiłując wyżebrać jakieś wieści o dziecku.

Ja i mój brat Nicola modlimy się. To noc wezwań kierowanych do Pana, Maryi, Ojca Pio, Archaniołów, św. Józefa Moscati, dusz czyśćcowych. Najczęściej powtarzam słowa: “Jezu, powiedziałeś, że modlitwa jest słabością Boga, wysłuchaj mnie. Powiedziałeś: proście, a będzie wam dane, ocal Mattea. Ty wszystko możesz, wskrześ Mattea, jak wskrzesiłeś Łazarza!”.

I z każdą godziną zapala się nadzieja, wbrew pewności, że choroba, która dotknęła mego syna, jest śmiertelna i okrutna. Bezustannie powtarzam akt strzelisty, który Ojciec Pio wypowiadał w chwili śmierci: “Jezus i Maryja, Jezus i Maryja”. Ta noc bez końca upływa, przebijając nasze serca.

Rano idę na endourologię, gdzie pozwalają mi poczekać na wiadomości o dziecku. Jednocześnie zaczyna się długa procesja przyjaciół, znajomych, krewnych, kapłanów, z której niewiele pamiętam. Wyraźnie pamiętam natomiast, że każdego prosiłam usilnie i wyraźnie o modlitwę za Mattea, o modlitwy, które dotrą do Boga.

Rano uświadamiam sobie – choć nikt mi nic nie mówi – że sytuacja uległa pogorszeniu. Czytam to ze zmienionych twarzy i dziwnych aluzji. Jednak nie przestaję prosić o modlitwę, o błaganie Chrystusa przez Jego bolesną Mękę, przez Jego świętą Krew, by dokonał cudu. Wiem, że nie zasługuję na to, powtarzam Mu jednak, że Jego bezgraniczne miłosierdzie dozwala nawet najniegodniejszym duszom prosić o pomoc.

Proszę Maryję, Matkę Bolesną, przez kalwarię Jej Syna, by pozwoliła mnie – matce niegodnej – przebyć moją kalwarię ku życiu. Proszę Ojca Pio, by użył swojej przemożnej modlitwy i wstawiennictwa, żeby utrzymać Mattea przy życiu.
W tym czasie na oddziale reanimacyjnym, o czym dowiem się dopiero później, wszystko się dokonało. Rankiem tętno Mattea gwałtownie spada, ciśnienie nie daje się zmierzyć, z żyły kateterami wypływa krew z powodu zakłócenia wykrzepiania, z ust płynie mu różowa piana z powodu obrzęku płuc i niewydolności serca. Ja nic nie wiem o tym wszystkim, ale domyślam się powagi sytuacji ze zgaszonych spojrzeń otaczających nas przyjaciół lekarzy.

W piątek wieczorem proszę Tizianę i Martę, zakrystianki, bym mogła pomodlić się w celi Ojca Pio i na jego grobie. Ojciec Rinaldo każe otworzyć celę i kryptę, mogę więc uklęknąć i błagać przy łóżku Ojca Pio oraz przy granitowym bloku przykrywającym jego zwłoki. Weszłam do celi Ojca w dniu mego ślubu, by prosić jego ogromne serce o opiekę i błogosławieństwo dla powstającej rodziny. Dziś proszę, by jej nie niszczył, by zaniósł nasze marne modlitwy do Pana, by przedstawił Wszechmocnemu nasz płacz i prośby, by nie zabierał mi mego aniołka.

O wpół do dziewiątej wieczorem ojciec Marciano i inni bracia pozwalają mi klęczeć przy grobie Ojca i odmawiać razem z nimi Różaniec. Różaniec, “tę potężną broń”, jak mawiał Ojciec Pio.

Modląc się z twarzą opartą o zimny granit, widzę, choć mam zamknięte oczy, brodatego zakonnika, który pewnym krokiem podchodzi do łóżka i obiema rękami gwałtownie podnosi sztywne ciałko dziecka, stawiając je na nogi. Trwa to chwilę! Otwieram i zamykam oczy, mając nadzieję, że zobaczę dalszy ciąg tej sceny. Jednak mój umysł nie potrafi już tworzyć obrazów, panuje w nim ciemność, tylko serce zaczyna mi mocno walić.

 

 

 

 

 


Uświadamiam sobie, że tym zakonnikiem jest Ojciec i że może kiedy byłam tu, obok jego doczesnych szczątków, tak blisko niego, pogrążona w cierpieniu matki, on chciał mi powiedzieć: “Pomogę Matteo powstać”. Wierzę, wierzę w to gorąco, wyrzucam sobie brak racjonalizmu, ale wierzę w to i powtarzam: “Jezu, ufam Tobie wbrew wszelkiej nadziei”.
I zaczynam myśleć, że także to jest znakiem, tak jak sny z poprzednich miesięcy. Znakiem, tak jak niekontrolowana potrzeba modlitwy, poznawania Boga, która ogarnęła mnie od jakichś dwu lat i kazała mi ostatnio z entuzjazmem chodzić do kościoła, na Mszę, czytać lekturę religijną: Ewangelię, nieszpory, hymny pochwalne, biografie świętych oraz Listy Ojca Pio.

Listy te trzymam zawsze na nocnym stoliku i znajduję w nich odpowiedzi na moje wątpliwości i pytania. Tak, bowiem zawsze, kiedy przeżywałam jakąś niepewność, prośbę, smutek, otwierałam na chybił trafił jeden z tomów Listów Ojca Pio i nieodmiennie znajdowałam na tej stronie odpowiedzi.

Tak właśnie dzieje się w piątek 21 stycznia, wieczorem, kiedy bracia przywożą mnie przybitą cierpieniem do domu, a tu widzę porozrzucane rzeczy Mattea, jego tornister, okulary, piżamkę... Wszystko to wprawia mnie w taką rozpacz, że mam siłę tylko usiąść na łóżku i szlochać. W pewnej chwili uświadamiam sobie, że jedy﷓ ną pociechą, jaka mi zostaje, oprócz ciągłego przyzywania Jezusa i Maryi, jest otwarcie na chybił trafił, jak to zwykle czynię, Listów Ojca Pio, by wejść z nim w kontakt duchowy.

Pierwsze słowa, na jakie pada mój wzrok, brzmią: “Niechaj będzie zawsze błogosławiony Ojciec sierot, który w swej nieskończonej dobroci przywołał do życia biedną Giovinę. Nie ukrywam, że niebezpieczeństwo, jakie jej groziło, było naprawdę ogromne, większe niż może sobie pani wyobrazić. Śmierć chwyciła ją w swe łapy: miała dołączyć do rodziców, tam w górze. Tylko liczne modlitwy zawiesiły wyrok na nią”.

Są to słowa, które Ojciec Pio napisał do swojej duchowej córki Raffaeliny Cerase na temat chorej siostry Gioviny. Moje serce otwiera się powoli i czuję, jak przepływa przeze mnie nowa, prawie dotykalna nadzieja, która w jakiś tajemniczy sposób niweczy potworną rzeczywistość i przekonanie o groźnym stanie Mattea. Coraz silniejsza staje się potrzeba modlitwy; ponieważ Ojciec Pio mówi o ”sile modlitwy” mogącej wstrzymać “egzekucję”, wierzę, że to samo może dotyczyć również Mattea, że – jeśli będziemy się modlić – egzekucja może zostać wstrzymana.

Każdego, kto do mnie telefonuje albo pyta, co słychać u dziecka, przyjaciół, rodziców, krewnych, proszę o modlitwę, o modlitwę: “Módlmy się, módlmy, Mattea może uratować tylko modlitwa”. Razem z moim bratem Giovannim chodzę, pomimo śniegu, od klasztoru do klasztoru, od jednego zgromadzenia sióstr do drugiego, żebrząc o modlitwę; pamiętam bowiem o słowach Jezusa: “Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich”.

I w ten sposób zaczyna się tworzyć – tajemniczo i cudownie – gęsta i rozległa sieć głosów, wołających do Pana, do Jego Matki, do Świętych, do całego raju o pomoc dla Mattea. W odpowiedzi na moją prośbę – o czym dowiem się dopiero później – ludzie modlą się za Mattea w kościołach i domach wielu włoskich miast, w miejscach świętych, takich jak Loreto, Asyż, a nawet Lourdes.

Słowa Ojca Pio: “Modlitwa jest potężną bronią, kluczem, który otwiera serce Boga”, rozkwitają wciąż nowym kwieciem. Słowa te skłaniają mnie do nieustannego stosowania modlitwy w błaganiu o Boże miłosierdzie. Powtarzam Jezusowi: “Powiedziałeś, że nie chcesz aby grzesznik umarł, lecz żeby nawrócił się i żył – jeśli cierpienie Mattea służy nawróceniu mojemu, Antonia i innych, uratuj go!”.

 

 

 

 

 


Sobota, 22 stycznia

Rano, kiedy modlę się i z całego serca proszę Pana o znak nadziei i poprawy, dzwoni moja przyjaciółka Antonietta z wiadomością, że pewna pielęgniarka, Grazia, która rok temu przeżyła w związku ze swym synkiem Francesco podobne doświadczenie cierpienia i ufnego zdania się na wolę i miłość Boga, chce spotkać się ze mną i coś ważnego mi przekazać. Zgadzam się natychmiast i z inną moją przyjaciółką, Nunzią, idę do pracowni analiz, gdzie pracuje Grazia, systematycznie kontrolując – o czym nie wiem – wyniki badań krwi mojego syna.

Kiedy wchodzę, widok jej łagodnej twarzy natychmiast napełnia mnie spokojem. Witamy się i wychodzimy na parę chwil do szatni. Tam Grazia mówi mi, że dzwoniła do pewnego księdza z katedry w Salerno, człowieka głębokiej modlitwy, który jako dziecko znał Ojca Pio. Ksiądz, którego ja nie znam, powiedział Grazii, że istnieje dla mego syna promyk nadziei, a tą nadzieją jest modlitwa. Te słowa oraz to, co Grazia opowiada mi o chorobie swojego syna, ostatecznie przekonują mnie, że istotnie, zbiorowa, głęboka, szczera modlitwa może uratować Mattea.

Wieczorem tego samego dnia proszę Marię i Tizianę, by jeszcze raz pozwoliły mi wejść do celi Ojca Pio. Otwiera ją ojciec Rinaldo i znowu ogarnia mnie radość, że mogę uklęknąć w miejscu uświęconym przez Ojca, by prosić go o pobłogosławienie nas. Kiedy klęczę przy jego łóżku, wybucham gwałtownym, lecz ufnym płaczem i błagam go o pomoc, polecam życie Mattea mocy jego modlitwy. Modląc się w celi, czuję, jak spowija mnie stopniowo ciepło ojcowskiego uczucia Ojca Pio, czuję, że pomimo dramatu i łez ogarnia mnie ukojenie, opieka jego obecności.

Następnie schodzę do krypty, gdzie tak jak wczoraj wieczorem wolno mi przebywać, rozmyślając i cierpiąc. Odmawiam razem z braćmi Różaniec, a kiedy mam wchodzić na schody, jeden z nich, ojciec Giacinto, zdecydowanym, lecz łagodnym ruchem przytrzymuje mnie za ramię, mówiąc: “Ufaj, ufaj, zobaczysz, uda się nam”.

Ta uśmiechnięta twarz rozjaśnia moją udręczoną duszę i staram się z całych sił wierzyć jego słowom. Ufam, ufam we wszechmoc Boga, w słowa Jezusa: “Pukajcie, a będzie wam otworzone”. Nie chcę buntować się przeciwko Panu, poddaję się Jego woli, lecz sądzę, że jako Jego córka mam prawo pukać do drzwi Jego bezgranicznej miłości i prosić, błagać, żeby – jak w przypadku Abrahama – oszczędził również mojego Izaaka.

Nieco wcześniej nasz dobry znajomy, wiekowy już ojciec Paolo, który był przy Ojcu Pio w ostatnich dniach jego życia, wcisnął mi do ręki relikwię Ojca, owiniętą w kawałek papieru. Nie wiem, co to jest, lecz ściskam ją mocno i myślę, że włożę ją w dłoń Mattea. Miałam już inną relikwię, którą tego samego dnia dała mi jego siostrzenica Giovanna, jest to kawałeczek papieru, taki sam jak poprzedni, który ona również otrzymała od ojca Paola. W tych dniach mam ją w rękach albo pod poduszką, zawsze mam ją przy sobie, żywiąc nadzieję, że Ojciec Pio, będąc jednocześnie ze mną i moim synem – choćby przez ten drobny znak materialny – może połączyć mnie z Matteo, przekazując mu moją siłę i miłość, których w inny sposób nie mogłabym mu dać.

Dni od piątku 21 do środy 26 stycznia spędzam razem z mymi braćmi między endourologią a grobem Ojca Pio, podczas gdy mąż odmawia jeden po drugim Różańce przy bezbronnym, ukrzyżowanym ciałku Mattea. Nie robię nic innego, tylko modlę się, modlę. Kiedy odwiedzają mnie przyjaciele i krewni, okazujący życzliwość i solidarność, ja, mimo iż ich obecność jakoś mnie rozrywa, nie potrafię przestać się modlić, bo wydaje mi się, że każda modlitwa mniej może odebrać nadzieję memu synowi, że wszystko, co nie jest modlitwą, może się stać stratą czasu.

 

 

 

 

 


Niedziela, 23 stycznia

Zakrystianka Tiziana umówiła nas na spotkanie z bratem Modestino w południe. Chwilę czekamy w starej zakrystii, wreszcie brat nadchodzi. Oboje z Antoniem wybuchamy płaczem, lecz brat Modestino mówi nam swoim niewyraźnym językiem, na poły po włosku, na poły w dialekcie: “Ufajcie, ufajcie. Nie buntujcie się przeciwko woli Pana, lecz módlcie się. I powiedzcie Bogu zwyczajnie: Ty nam go dałeś i Ty musisz go nam przywrócić do zdrowia. Nie buntujcie się przeciwko woli Pana. Módlcie się! Ja ofiarowuję Bogu za Mattea moje życie, moje życie i cierpienie”.

Potem brat Modestino bierze krucyfiks otrzymany od Ojca Pio, poddaje nam do ucałowania i błogosławi nas, mówiąc: “Ufajcie, ufajcie, nie buntujcie się przeciwko woli Bożej. Powiedziałem Ojcu Pio, módl się za Mattea, módl się za Mattea, spraw, by to był cud potrzebny do twej kanonizacji. Potrzebny Ci cud, żeby zostać świętym, dopomóż Matteo, wstąp na ołtarze razem z nim. Jestem pewien, że tak się stanie, że Matteo wyzdrowieje i wyniesie Ojca Pio na ołtarze”.
Żegnamy brata i wychodzimy na korytarz obok starego kościoła, gdzie przez lata całe Ojciec Pio przyjmował rzesze wiernych. Tam, umocniona słowami brata Modestina, proszę w milczeniu Ojca, by urzeczywistnił krzepiące słowa tego pokornego braciszka i wyprosił Boże miłosierdzie.

W tym czasie jakiś niepowstrzymany impuls kazał mi iść do spowiedzi i do Komunii św., a także prosić mych braci, bratowe, rodziców, teściową i jedenastoletniego syna Alessandra, by zrobili tak samo, gdyż jestem przekonana, że Eucharystia, będąca szczytowym momentem Mszy św., zjednoczeniem z Bogiem, jest także chwilą, kiedy najłatwiej prosić Boga – przez Mękę Jego umiłowanego Syna Jezusa Chrustusa – o Jego łaski. Czuję, że Eucharystia to najlepszy sposób na otrzymanie łask i że łaska Boża to nieodzowny warunek, by błagać o Jego pomoc.

W niedzielę wieczorem znowu przychodzę z mężem do krypty, żeby znaleźć trochę spokoju. Zatrzymujemy się przy schodach i prosimy o modlitwę ojca Terenzia, wiekowego już brata o silnej osobowości, który pociesza nas w podobny sposób: “Ufajcie, módlcie się, bądźcie w stanie łaski, ja ze swej strony ofiaruję Bogu moją pokutę, co wieczór zamiast jeść z braćmi kolację, będę przychodził tutaj, żeby modlić się za Mattea. Prośmy Boga, aby to mógł być cud, który Ojca Pio uczyni świętym, wyniesie go do chwały ołtarzy”.

Ojciec Terenzio jest człowiekiem łagodnym, a zarazem stanowczym i napawającym otuchą, jego głos i słowa koją, a długa, siwa broda i nasunięty na czoło kaptur przypominają mi Ojca Pio; wierzę mu, wierzę, że ktoś większy od niego natchnął go do wypowiedzenia tych słów nadziei.

 

 

 

 

 


Środa, 26 stycznia

Koło siódmej wieczorem przychodzę znowu, by nawiedzić miejsce związane z Ojcem Pio, celę, grób, i proszę go o modlitwę, by moje dziecko wróciło do nas i rozweseliło nasze dni. Powtarzam mu jego słowa: “Nie lękaj się, nie jesteś sam w takiej agonii”. Razem z braćmi i z bratową idę też na chór uklęknąć pod Krucyfiksem, pod którym Ojciec Pio otrzymał stygmaty.

W ciszy i półmroku wpatruję się w cierpiącego Chrystusa i zaczynam z Nim długą rozmowę, błagając, by przeprowadził Mattea przez tę bolesną mękę ku życiu. Mattea, który ma ciało tak samo umęczone jak On, pokryte ciemnymi, głębokimi i licznymi ranami. “Jezu – mówię do Niego – ufam w Twoje Miłosierdzie. Spraw, aby to była tylko próba wiary. Nie chcę buntować się przeciwko woli Bożej, ale – tak jak sam rzekłeś w Getsemani – jeśli możesz, oddal ode mnie ten kielich. Powiedziałeś do siostry Faustyny: «Kto zwróci się z ufnością do mojego miłosierdzia, nie dozna zawodu i otrzyma łaski bez końca». Dozwól więc naszej rodzinie odnaleźć jedność, znowu uściskać Mattea!”.

Po długiej modlitwie schodzimy do zakrystii. I właśnie na ostatnich stopniach schodów ogarnia mnie intensywny zapach kwiatów, zapach bardzo wyraźny i bardzo przyjemny. Obracam się, szukając jego źródła, ale i tym razem, tak jak w domu, nie widzę niczego, co mogłoby wydzielać tę woń. Mówię o tym braciom, bratowej i zakrystiance Tizianie. Ani ona, ani Nicola nic nie poczuli, natomiast ja, Giovanni i Maria poczuliśmy słodki, kwiatowy zapach. Po chwili wątpliwości i niepewności pojmuję, że to zapewne on, Ojciec, daje mi znak, że jest blisko, że z Matteo dzieje się coś dobrego.

Tak więc, wbrew oczywistemu poważnemu stanowi zdrowia syna, który od sześciu dni znajduje się w śpiączce, jestem przekonana, że usłyszę dobre wieści. Istotnie, na drugi dzień koło godziny ósmej wieczorem ordynator oddziału reanimacji postanawia zrobić tomografię mózgu, by sprawdzić, jak funkcjonuje. Tomografię, która była najpierw planowana, potem przełożona i wreszcie – z nagła wykonana. Wyniki są zadowalające i nieoczekiwane, gdyż nie stwierdza się żadnych uszkodzeń ani zmian chorobowych.

Najważniejsze, co pamiętam z tego czasu, to to, że kiedy Matteo wędruje na radiologię, ja – jak każdego dnia – odmawiam nowennę do Madonny z Pompejów, a potem, żeby zmniejszyć udrękę oczekiwania, pędzę zadyszana do kościoła Ojca Pio, żeby odmówić Różaniec z zakonnikami i szukać pomocy u Boga w Jego domu. I kiedy już dobiegam do drzwi starego kościółka, słyszę wołanie mojego brata Nicoli, który dogonił mnie, by mnie powiadomić: “Mario Lucio, już zbadali, wszystko w porządku, w mózgu nic złego nie ma, nic!”.

Ogarnia nas niewypowiedziana radość, ściskamy się, ja zaś zalana odradzającymi łzami dziękuję Jezusowi i Madonnie za pomoc, a Ojcu Pio za to, że modlił się razem ze mną i że dał mi znak, bo teraz już jestem pewna istnienia związku między tomografią a zapachem, jaki wczoraj poczułam. Ponadto, dziwna rzecz, właśnie tego dnia pewna moja znajoma, Maria, przekazała memu mężowi przez swojego męża, również lekarza, relikwię Ojca Pio.

Później dowiem się, że była to dla niej rzecz bardzo cenna, a jednak kazała umieścić ją w głowach łóżka mego syna. Z Marią nie łączyła nas jakaś głęboka przyjaźń, a jednak, od kiedy dowiedziała się o chorobie Mattea, odczuwała co dzień silniejszą, niezrozumiałą potrzebę przekazania mi tej swojej jakże cennej pamiątki po Ojcu Pio.

 

 

 

 

 


30 stycznia

Nie postrzegam już czasu ani rzeczywistości, nie obchodzi mnie, co się wokół mnie dzieje, szukam jedynie Boga, aby napełnił mnie odwagą, mocą i nie opuszczał mnie.

Jest czwarta po południu i razem z Grazią i Pasquale, którzy zechcieli zapoznać mnie z siostrą Teresą, udajemy się do klasztoru klarysek, niezrównanego miejsca spokoju i medytacji. Za kratą czeka na nas siostra Teresa. Ma twarz pełną łagodności, długo rozmawiamy o miłości Pana, o wierze, która otwiera nas na Bożą dobroć; rozmawiamy o Matteo, za którego, jak nas zapewnia siostra Teresa, Ojciec Pio modli się i będzie się modlił. Także ona przekazała nam relikwię Ojca Pio, którą kazałam powiesić przy łożu boleści na reanimacji, obok tamtej drugiej, a teraz dodaje mi otuchy, obiecując modlitwy swoje i swoich współsióstr.

Mocno wierzę, że modlitwa tak szeroka, tak doniosła otworzy serce Boga, że próba, jaką Pan nas doświadczył, jest próbą miłości, po której, jak mówi Ojciec Pio, nastąpi pocieszenie: “Nadejdzie dzień, kiedy twoje cierpienie przemieni się w radość!”.

Odchodzę umocniona na duszy i wraz z przyjaciółmi, którzy niczym aniołowie stróże zaprowadzili mnie do tej zakonnicy, udajemy się na Mszę św. do kościoła Ojca Pio. Po Mszy czuję nieodpartą chęć odwiedzenia Mattea, którego nie mogłam widzieć od tego wieczoru, kiedy przyjęto go do szpitala. Jest ze mną inna przyjaciółka, Antonietta, która zobaczyła go jako pierwsza po urodzeniu, a która teraz nakłania mnie, bym do niego poszła, i dodaje mi odwagi, mówiąc, że chce mi towarzyszyć.

Tak więc, czując w duszy ostry i niewytłumaczalnie głęboki ból, idę z nią i z mężem na oddział reanimacji. Zakładamy zielone fartuchy, czepki, ochraniacze na buty, maseczki na twarze i wreszcie, po dziesięciu nie kończących się dniach, widzę Mattea.

Wrażenie jest straszne. Zaczynam drżeć i płaczę gwałtownie, gdyż Matteo, podłączony do wielu rurek, pokryty ranami, z zamkniętymi oczami, w otoczeniu rozmaitych pomp wydających dźwięki jakiejś makabrycznej pieśni, jest dla mnie ukrzyżowanym Chrystusem.

“Jezu, Jezu, uratuj go, tylko Ty możesz tego dokonać, tylko Ty. Ojcze Pio i Święci Archaniołowie, ja jestem daleko, podajcie mu dłoń zamiast mnie, podajcie mu dłoń, by go zatrzymać na ziemi, by do nas powrócił, nie prowadźcie do nieba tego aniołka! A ty, Matteo, wytrwaj, wytrwaj, cały raj jest przy tobie, uda ci się!”. Jak szalona powtarzam głośno te słowa. Po chwili mąż odprowadza mnie. Jestem załamana, ale wołania do Mattea były za głośne.

Dopiero nazajutrz zrozumiem, dlaczego również w tej mojej potrzebie wołania był zamysł Boży; Matteo obudził się ze śpiączki na drugi dzień, w poniedziałek, i Pan chciał mnie przygotować do przyjęcia go na nowo w świecie życia.

Tego wieczoru, po powrocie do domu, znajduję drugą, niewiarygodną niespodziankę. Jeden z mych braci – na razie nie wiem który (to również zrozumiem później) – przesłał mi karteczkę z piękną modlitwą napisaną przez Ojca Pio i noszącą datę 1934 r.: “Módlcie się nawet w chwilach smutnych, aby wasz płacz był płaczem ufności, aby łzy, które Bóg wyciska, zapoczątkowały potok radości, w którym utoną!”.

Czuję, że również to jest znakiem od Ojca, który chce dodać mi odwagi, zachęcić do wiary, ufności, który chce mi powiedzieć: “Jestem z tobą, z wami”. Przychodzą mi na myśl słowa kapłana z Salerno, który podtrzymywał mnie w telefonicznej rozmowie słowami: “Pan powiedział: kto we Mnie wierzy, Ja będę z nim i nie opuszczę go!”.

 

 

 

 

 


31 stycznia

To ważna data, dzisiaj jest św. Cyrusa i zawsze będę pamiętać ten dzień jako drugie urodziny Mattea.

Pierwszy telefon otrzymuję, gdy idę do szpitala z Giusi, żoną doktora Catapano. Dzwoni zaprzyjaźniony stolarz Michele z San Marco, który pyta, czy może mi przynieść dla Mattea zdjęcie Ojca Pio. Bez zastanowienia mówię “tak”, skoro to coś, co dotyczy Ojca, absolutnie chcę to mieć. Po paru minutach drugi telefon. To Antonio. Zdyszanym głosem oznajmia, że Matteo otworzył oczy, że przebudził się. Odstawili mu kurarę i choć jest jeszcze pod wpływem leku, rozumie i rozpoznaje wszystko.

Nic więcej do mnie nie dociera, zbyt silne są emocje, lęk i radość. Razem z Giusi pędzimy w stronę szpitala. Na oddziale reanimacji są już nasi mężowie. Nakładamy sterylną odzież i stajemy za przeszklonymi ścianami pokoju Tea. Oczy ma otwarte, niepewne, ale otwarte. Giuseppe, który w ostatnich dniach przekazywał nam wiadomości o dziecku z oddziału reanimacji, mówi, że udało się nam, że uda się Matteo, i jego pogodne spojrzenie napełnia mnie siłą i nadzieją. Zawsze, przez całe życie będę pamiętać, jaką pogodą obdarzał mnie ten przyjaciel za każdym razem, gdy wychodził z oddziału reanimacji, pogodą, która rodziła się w jego sercu pomimo dramatycznego stanu Tea, a którą – wierzę w to – dawał mu ktoś największy i najlepiej znający nas, nędznych śmiertelników.

Szczęście, jakiego wówczas doznałam, było największym w moim życiu, nieporównanie większym od tego, co czułam podczas pierwszego krzyku Mattea i Alessandra po porodzie. Pojęłam, że zaczął się trudny, lecz wspaniały powrót do życia. Cały czas powtarzałam: “Jezu, Maryjo, Ojcze Pio i wszyscy Święci w niebie, dzięki, dzięki!”. Koło południa wróciłam do domu, wziąć jakieś rzeczy potrzebne mi, kiedy będę czuwać przy dziecku w szpitalu.

Po paru minutach przychodzi stolarz Michele ze zdjęciem Ojca Pio. Dziękuję mu z całego serca za ten gest, wyjmuję zdjęcie z oprawki i oglądam je. To oryginalna, czarno-biała fotografia Ojca, trzymającego w ramionach figurkę Dzieciątka Jezus. Na odwrocie kilka słów napisanych własnoręcznie przez Ojca Pio wraz z jego podpisem. Słowa skierowane są do jednej z jego duchowych córek, która – co wzrusza mnie głęboko – nosiła, tak jak ja, imię Lucia.

W tej chwili czuję, że to sam Ojciec Pio chciał, żebym otrzymała to zdjęcie w szczególny dzień, dzień przebudzenia mego syna, bym zrozumiała, że on jest blisko nas, z Chrystusem, i że modli się za nas. Napis brzmi: “Droga Lucio, w dniu twych imienin składam ci życzenia słowami, które ostatnio wypowiedział do mnie Ojciec – niechaj Maryja oddali od ciebie wszelki lęk, niech rozjaśni twego ducha i uczyni cię godną Bożego Miłosierdzia, ukazując ci Jezusa w pełni chwały – (Ojciec Pio)”.

Kiedy kończę czytać te parę linijek, oczy zachodzą mi łzami. Przyciskam zdjęcie do serca i dziękuję Ojcu Pio, że kolejny raz dał mi odczuć swoją obecność i opiekę. Jestem pewna, że Matteo z każdym dniem będzie czuł się lepiej, że jego organizm zareaguje, bo Bóg wszystko może.

I tak rozpoczyna się bardzo trudny i bolesny powrót do zdrowia mego syna. Pierwsze godziny są straszne, gdyż dziecko jest zaintubowane, nie może mówić, nie rozumie, dlaczego tutaj się znajduje, i nasze cierpienie staje się odbiciem jego cierpienia.

Na drugi dzień Matteo kilkakrotnie spogląda na puste miejsce i poruszając wargami, szepcze: “Chcę Ojca Pio, chcę Ojca Pio”. Następnie zaciska i otwiera prawą dłoń. Nie rozumiem, o co chodzi, wreszcie wkładam mu do ręki obrazek Ojca.

Dopiero później dowiem się z jego słów, że szukał Ojca Pio, gdyż ten trzymał go za prawą dłoń podczas śpiączki, a po przebudzeniu się już go nie zobaczył przy sobie.

 

 

 

 


6 lutego

Jest niedziela, minęło siedem dni od przebudzenia, Matteo gra w playstation, ogląda telewizję, jest jeszcze bardzo, bardzo cierpiący i słaby, ale narządy podjęły funkcjonowanie, z każdym dniem wyniki badań krwi stają się lepsze.

Zegar wskazuje wpół do ósmej wieczór, jestem z nim sama, od tygodnia ja, Antonio i moi bracia wymieniamy się przy jego łóżku. Nauczyłam się już doskonale czytać z ruchu jego warg to, czego nie może powiedzieć głośno.

W pewnej chwili Matteo pyta mnie ruchem warg: “Mamusiu, kiedy mnie uśpili i dlaczego? Jak długo spałem?”. Żeby nie sprawiać mu przykrości, mówię, że spał tylko jedną noc, a uśpiono go po to, żeby móc go leczyć. I nagle coś każe mi zapytać: “Czy coś ci się śniło tej nocy? Nic nie pamiętasz z tego głębokiego snu?”.

Matteo wzrusza ramionami, a potem zamyka oczy, jakby chciał się zastanowić. Po chwili otwiera je i mówi ruchem warg: “Tak, widziałem siebie!”. “Jak to – siebie?” – pytam zaciekawiona. “Widziałem siebie, jak spałem, leżąc zupełnie sam w tym łóżku” – odpowiada Teo. Na to ja: “Och, biedne moje kochanie! Zupełnie sam! A nie było lekarzy, pielęgniarek, mamy, taty?”. “Nie” – mówi Teo i znowu zamyka oczy.

Wyraźnie skupia się na swych wspomnieniach. Nagle podnosi powieki i dodaje: “Nie, mamusiu, nie byłem sam!”. “A kto był z tobą?” – pytam. “Był taki bardzo stary pan z siwą brodą”.

Jeszcze nie rozumiem i pytam z niepokojem: “A jak ten pan był ubrany?”. Na to Matteo: “Miał ubranie długie i brązowe”. “A co robił?”. “Podał mi prawą rękę i powiedział: nie martw się, Matteo, niedługo wyzdrowiejesz”.

Na te słowa moje serce zaczęło bić jak szalone. Pojęłam, że Matteo musiał widzieć kogoś niezwykłego, i domyślałam się, kogo, ale nie śmiałam w to uwierzyć. Wzięłam więc obrazek Ojca Pio, który Matteo ściskał w dłoni (nigdy go zresztą nie widząc) i podstawiłam go przed nim, nie mówiąc ni słowa. Chłopiec przyglądał mu się chwilę uważnie, a następnie z błyszczącymi oczyma, nieoczekiwanie rozradowany, rzekł, poruszając wargami: “To on, mamusiu, to on, to Ojciec Pio był przy mnie!”.

Moim pierwszym odruchem na to wyraźne i pewne potwierdzenie było padnięcie na kolana przy łóżku i dziękowanie Bogu, że nie tylko pozwolił mi znowu uściskać moje dziecko, lecz dał mi wspaniały i niespodziewany dar w postaci tego snu.

Dzięki wszystkim nieprawdopodobnym, doświadczonym i następującym po sobie wydarzeniom czułam, że Ojciec Pio stoi przy mnie, przy nas wszystkich, lecz nigdy bym sobie nie mogła wyobrazić, że stanę się tego pewna dzięki spontanicznym i pełnym niewinnej szczerości słowom Mattea. Ale to nie był koniec.

Po chwili Matteo dodał, że po drugiej stronie swego łóżka widział wielkich aniołów: “Ilu?” – zapytałam, a on odpowiedział, że trzech. “A skąd wiedziałeś, że to były anioły?”. “Bo miały skrzydła! Jeden był biały ze skrzydłami żółtymi, a dwa czerwone ze skrzydłami białymi”. “I co ci powiedziały?” – zapytałam. “Nic, stały tu w milczeniu!”. “A jakie miały twarze?”. “Nie widziałem, bo były zbyt lśniące!” – wyjaśnił Matteo.

Po chwili wszedł doktor Mione, który spostrzegł, że Matteo jest rozpromieniony, a ja zmieszana. Zapytał, co się stało, a ja, zapytawszy Mattea o zgodę, opowiedziałam mu o wszystkim. Doktor wysłuchał w milczeniu i po chwili, spuściwszy oczy, powiedział: “Wiesz, Matteo, my też wierzymy, że to się zdarzyło!”.

Na drugi dzień opowiedziałam dyżurnym pielęgniarkom – pamiętam zwłaszcza Angelę – o tym, co mi powiedział Matteo, a one, zachwycone i szczęśliwe, potwierdziły, że stało się coś niebywałego, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę straszny i niezwykle gwałtowny początek choroby, a następnie nieubłagane pogarszanie się sytuacji rankiem następnego dnia, w piątek 21 stycznia.

Tak rozmawiając z nimi, dowiaduję się o okropnych, nieznanych mi do tej pory szczegółach, które jeszcze bardziej przekonują mnie, że miała tu miejsce Boża interwencja i że lekarze – skądinąd niezwykle dzielni, sumienni i głęboko ludzcy, zwłaszcza ordynator, milczący i aktywny, wrażliwy i niestrudzony – byli narzędziami w Jego rękach.

Jedno zwłaszcza zdanie Angeli uderza mnie i wywołuje ciarki na plecach; wspominając tamten smutny poranek mówi mi, że kiedy z Matteo było coraz gorzej, zasmucona pomyślała, że za kilka minut będzie musiała obmyć to dziecko przed “zniesieniem go na dół”. “Na dół” to – jak rozumiem, mimo że ona tego nie mówi – do kostnicy.

Zaczynam cała drżeć, a ta scena, tylko wyobrażona i opisana, zapiera mi dech w piersiach. Odwracam się w stronę udręczonego wprawdzie, lecz żywego dziecka, spuszczam zapłakane oczy i powtarzam w duchu: “Jezusie i Maryjo, dziękuję, dziękuję, dziękuję!”.

Wkrótce potem wchodzi doktor Del Gaudio i mówi, że słyszał o śnie Mattea i że to on go ratował, razem z panią doktor Salvatore i innymi, kiedy dziecko zdawało się już stracone. Pytam go o wyjaśnienia, a on mówi mi, że serce Mattea stanęło, ciśnienia krwi nie dało się już zmierzyć, obrzęk płuc był ogromny. Sądzili już, że – jak to się mówi w żargonie medycznym – “stracili” dziecko. Uświadomili sobie, że już nic nie można uczynić, i byli załamani. W tym momencie jednak pani doktor Salvatore, pod wpływem jakiegoś wewnętrznego głosu, poprosiła go, żeby jeszcze coś zrobić, podjąć ostatnią próbę. Doktor Del Gaudio odrzekł: “Dobrze, spróbujmy, ale tutaj musi przyłożyć rękę Ojciec Pio!”.

Tak więc podano dziecku adrenalinę, ale nie jedną, lecz pięć ampułek. Z tego, co potem zrozumiałam jako laik, była to potężna dawka, jakiej zwykle nie podaje się, ale Matteo nie objawiał skutków przedawkowania i zaczął żyć.

Oczywiście, lekarze mogą szczegółowo i technicznie tłumaczyć, co i dlaczego się zdarzyło, ja wiem tylko, że słysząc te słowa, poczułam najpierw nieznośny ból, a potem wielkie szczęście, że mogę oglądać mego syna przy życiu.

 

 

 


Poniedziałek, 7 lutego

Jest wieczór, godzina siódma, modlę się, dziękując Bogu i szczęśliwa ściskam rączkę Tea, który – choć jeszcze bardzo chory – żyje. Żyje!

Myślę, że powinnam komuś powiedzieć o tym, co usłyszałam od dziecka. Nie wiem jednak, jak i komu, proszę więc o pomoc Ducha Świętego. I w tym właśnie momencie wchodzi ojciec Giacinto.

Już raz odwiedził Tea, kiedy ten spał, i przyłożył mu do ust relikwię Ojca Pio, którą właśnie w tych dniach od kogoś otrzymał. Pytam go, czy moja szwagierka Maria, zakrystianka w klasztorze, coś mu mówiła. On zaprzecza i uszczęśliwiony słucha tego, co mi powiedział Matteo.

Na koniec mówi z uśmiechem: “Modlitwą wyrwaliśmy ten cud Bogu, ale by inni mogli się o tym dowiedzieć, musimy poczekać, aż Matteo wyjdzie stąd, z oddziału reanimacji. I choć my wiemy, choć pewni jesteśmy, że stał się cud, to żeby był całkowity, żeby Bóg działał w dalszym ciągu, musicie być w stanie łaski, w stanie łaski!”.

Słucham jego słów i jestem pewna, że mówi w natchnieniu. Modlimy się razem z Matteo, odmawiamy Anioł Pański oraz Chwała Ojcu, ja zaś postanawiam w duchu czekać.

Sobota, 12 lutego

Dzisiaj, wcześniej niż planowano, Matteo został przeniesiony na pediatrię. Jest jeszcze pokryty ranami, ma liczne, głębokie owrzodzenia, ma jeszcze otwór w tchawicy i przetokę zewnętrzną żołądka, jego mięśnie są hipotoniczne, nie jest w stanie poruszyć się, ale mimo to jego stan powoli, jak u ”mróweczki”, ulega poprawie. “Mróweczką” nazwała go Rosetta, słodka i wyjątkowa przyjaciółka z Salerno, która tyle modliła się za niego, zapewniając mnie, że dziecko powoli dojdzie do siebie.

Radość moja i Mattea jest ogromna, patrzę na Ukrzyżowanego i myślę to, co wiele razy czytałam: “Otwórz moje wargi, Panie, a usta moje będą głosiły Twoją chwałę!”.

Na pediatrii zgotowano chłopcu wspaniałe powitanie, tutaj też wszyscy mu kibicowali, otworzyli nawet butelkę musującego wina. Honory domu czynił, razem z doktorem Gorgoglione, doktor Pellegrino, który był również dla nas wszystkich aniołem stróżem.

Po południu odwiedza nas znowu ojciec Giacinto i tym razem prosi, bym szybko napisała o całym zdarzeniu kilka słów, które on przekaże ojcu Gerardo, gdyż sądzi, że nadszedł czas, by spokojnie i taktownie powiadomić wicepostulatora o tym, co się stało.

Mówię mu, że przed paroma dniami dostałam modlitwę Ojca Pio z 1934 r., a ojciec Giacinto, zadowolony, wyjaśnia, że to on mi ją posłał. Otrzymał ją w konfesjonale, właśnie wtedy, gdy Matteo zachorował, od pewnego pielgrzyma, który przejeżdżając przez Foggię, poczuł, jak coś pcha go nieodparcie do San Giovanni Rotondo, żeby dać tamtejszym braciom fotokopię Ukrzyżowanego, którą jego tata otrzymał od Ojca Pio w 1934 r. Były na niej te cudowne słowa, które napełniły mnie mocą podczas pełnych cierpienia dni spędzonych przy dziecku na sali reanimacyjnej.

Właśnie z tą modlitwą wiąże się pewna dziwna rzecz, która spotkała mnie dwa dni wcześniej i o której chcę go powiadomić: kiedy siedziałam na łóżku, przepisując pierwszą stronę Listów Ojca Pio (drugi ich tom, ten, który otworzyłam w tragiczny wieczór i w którym znalazłam słowa nadziei), kiedy dziękowałam ze łzami szczęścia Panu, że istotnie po bólu zesłał na mnie potok szczęścia, poczułam znowu – tak jak w zakrystii – zapach kwiatów, jakby Ojciec Pio chciał mi powiedzieć: “Widzisz, byłem i jestem z tobą!”.

Ojciec Giacinto na moje słowa uśmiecha się uszczęśliwiony, ale milczy, potem bierze swoją relikwię i podaje ją mnie i dziecku do ucałowania – tak jak podczas akcji reanimacyjnej. Pyta mnie, czy czuję wspaniałą woń, jaką owa relikwia emanuje. Nic nie czuję, spoglądam więc na niego trochę zmartwiona. Jednak trochę później, gdy odejdzie, znowu zaleje mnie na chwilę ów niesłychany, łagodny i przyjemny zapach kwiatów. Być może wcześniej nie byłam jeszcze skłonna uwierzyć!

I kiedy tak patrzę na Mattea bawiącego się spokojnie swymi zabawkami, przypominają mi się słowa pieśni Mojżesza: “Pan jest moją mocą i źródłem męstwa! Jemu zawdzięczam moje ocalenie... Któż jest równy Tobie, Panie, straszliwy w czynach, cuda działający?”.

 

 

 


Czwartek, 24 lutego

Rozmawiałam z ojcem Gerardo pełna bojaźni, bo jest milczący, a jego oczy przenikają do głębi, badają, oceniają. Opowiedziałam mu o chorobie i uzdrowieniu Mattea, o mojej głębokiej miłości do Ojca Pio, o poznawaniu go przez jego listy, o tym, że – bez względu na to, jaka będzie decyzja ludzi na temat tego przypadku – ja, jako matka i osoba wierząca, pozostanę zawsze głęboko przekonana, że mój syn powrócił do nas, gdyż Pan oddał go nam, niegodnym, w swym niezmierzonym miłosierdziu pocieszył nas dzięki wstawiennictwu naszego drogiego Ojca Pio.

Następnie wróciłam do Mattea i wyjaśniłam mu, że opowiedziałam ojcu Gerardo jego sen (który, moim zdaniem, był prawdziwym spotkaniem z Ojcem Pio). Czuł się dobrze, był całkowicie przytomny i opowiedział mi o jeszcze innych szczegółach. “Wiesz, mamusiu, spałem i patrzyłem na siebie zza łóżka, tam gdzie stały aparaty, a w pewnej chwili zobaczyłem promienie bardzo jaskrawego światła, które wdzierały się przez drzwi sali. To światło przebudziło mnie i wtedy zobaczyłem najpierw Ojca Pio, a potem aniołów, z drugiej strony”. “Co pomyślałeś sobie o tym świetle?” – zapytałam. “Że to może jest Jezus!”.

Poruszające słowa, lecz ja zachowuję się jakby nigdy nic. Po paru sekundach Matteo dodaje: “Widziałem siebie i było mi dobrze!”. “Czy coś czułeś?” “Nie, nic, było mi dobrze, bo nic nie czułem. Natomiast kiedy mnie przebudziliście, czułem się źle i samotnie, bo nie było już Ojca Pio i aniołów, i szukałem ich, i cierpiałem”.

Milczę przez parę minut, zastanawiam się i wreszcie pytam: “Wybacz, Matteo, mówisz, że byłeś z Ojcem Pio, ale skąd ta pewność?”. “Bo to ten z fotografii” – odpowiada, wskazując na zdjęcie wiszące w jego sali. “A poza tym, u nas w domu mamy Ojca Pio w każdym pokoju!”. “Masz rację, Teo, dobrze go znasz, ale dlaczego o nic go nie poprosiłeś, kiedy z nim byłeś?”.

Na to Matteo z zarozumiałym westchnieniem: “Mamo, przecież nie mogłem mówić, zapomniałaś, że miałem założony przewód? Ale innym razem rozmawiałem z Ojcem Pio!”. “Kiedyż to?”. “Którejś nocy po przebudzeniu ze śpiączki śniło mi się, że podróżowałem z Ojcem Pio, pamiętasz, mamo, jak ci mówiłem, że uzdrowił jakieś sztywne dziecko? Powiedziałem też o tym wujkowi Giovanniemu. Tamtej nocy odbyłem z Ojcem Pio coś w rodzaju lotu. Podał mi rękę i polecieliśmy do takiego znanego miasta, jak ono się nazywa, mamusiu?”. “Nie wiem, może Neapol, Foggia?”. “Nie, mamo, takie miasto z domami, które znam, byliśmy tam razem!”. Chwilę milczy i wreszcie oznajmia z satysfakcją: “Rzym, to był Rzym!”.

“A po co udaliście się do Rzymu?” – pytam zaciekawiona. “Udaliśmy się do szpitala, gdzie leżał bardzo chory jedenastoletni chłopiec, którego jakbym znał, i tam Ojciec Pio powiedział mi, ale nie słowami, tylko w myśli: «Matteo, chcesz go uzdrowić?». Zapytałem: «A jak to się robi?», a on: «Siłą woli». Wtedy chłopiec przebudził się i podziękował nam. Zaraz potem i ja się przebudziłem i od tamtej pory nie widziałem już Ojca Pio.” Nie powiedziałam nic na słowa Tea, lecz przypomniało mi się, co opowiedział mnie i osobno memu bratu Giovanniemu na oddziale reanimacji, parę dni po wyjściu ze śpiączki. Obojgu nam, o różnej porze, mówił o swoim śnie, w czasie którego uzdrowił jakieś “sztywne” dziecko. My jednak nie przywiązywaliśmy do tego wagi. Nie przyszło mi nawet do głowy, by po tylu dniach mógł pamiętać swój sen i powtarzać go z takimi szczegółami, związanymi z jego hipotetyczna podróżą z Ojcem Pio.

Nie potrafię powiedzieć, co znaczą jego słowa, ale jedno jest pewne: Matteo opowiada o swoich snach pewnie i z przekonaniem. Jeden Bóg zna sens tego wszystkiego, co przytrafiło się naszej rodzinie. Ja jestem pewna, że On był przy nas i pobłogosławił nam, również dzięki wstawiennictwu i serdecznej modlitwie Ojca Pio, który tak mawiał o swojej misji na ziemi: “Moją misją, jako kapłana, jest pozyskiwanie Boga dla rodziny ludzkiej”.

I tak też, drogi Ojcze Pio, stało się. Objąłeś nas w naszej próbie i poleciłeś Bogu, tak jak sam mówisz w swoich Listach: “Chciałbym być blisko, żeby czym prędzej stoczyć dobry bój z wami... chciałbym być blisko was, by móc was kolejno pocieszać... Niechaj Jezus, Najświętsza Dziewica, wasz dobry anioł stróż dopomogą w spełnieniu tego pragnienia. Ja zadowolę się przebywaniem z wami duchem i pomaganiem wam, o ile to leży w mojej mocy, w inny sposób. Czyniłem tak dotychczas i będę – z Bożą pomocą – czynić w przyszłości, jeszcze sumienniej i doskonalej”.

Sądzę, wielebny Ojcze Gerardo, że to właśnie spotkało – choć niezasłużenie – mnie, Mattea i całą naszą rodzinę. Będąc doskonałym znawcą duchowości Ojca Pio i wielkim jego czcicielem, potrafi Ojciec zrozumieć moje przekonanie, że Ojciec Pio uczestniczył wielkodusznie w naszym bolesnym doświadczeniu swą modlitwą i wstawiennictwem.

Nie zależy mi na tym, by uzdrowienie Mattea zostało obwołane cudem, gdyż cudem dla mojej rodziny jest jego powrót do domu i liczne nawrócenia, do których przyczyniło się jego cierpienie. Było jednak moim obowiązkiem przekazać Ojcu moje świadectwo matki i osoby wierzącej.

Składam Ojcu dzięki za poświęconą mi uwagę i proszę o specjalne błogosławieństwo dla mojej doświadczonej rodziny.

Z wyrazami szacunku.

PS. Pozwalam sobie dołączyć do tej mojej skromniutkiej relacji modlitwę pochodzącą z dni cierpienia, która – mam nadzieję – pozwoli lepiej zrozumieć niżej podpisaną i jej drogę wewnętrzną.

 

 

 


Dowód miłości

Wzywali mnie, Jezu,
od dawna mnie wzywali,
bym zwróciła ku Tobie
wzrok.

I szukałam Cię z trudem.
Wołałam Cię z lękiem.
Poznałam Cię z zachwytem.
Odnalazłam Cię z radością,
ucząc się modlić.

A kiedy Cię odnalazłam,
dałeś mi
dowód swojej miłości.
Kazałeś mi przejść
przez ból,
by wypróbować moją wiarę
i bym sławiła Twoją wszechmoc.

Moje zranione serce matki
zrozumiało Twą Mękę
i w Twojej ofierze
złożyło nadzieję.

A Ty, Ojcze najmilszy,
wysłuchałeś mej modlitwy
i tak jak Jairowi
przemieniłeś w sen
śmierć
i w życie – wiarę.

Niechaj będzie błogosławione imię Twoje,
który wysłuchujesz wołającego
i w Tobie pokładającego ufność.

 

 

 

 


Relacja Giovanniego Ippolito

Wieczorem 20 stycznia moja siostra Maria Lucia zadzwoniła do mnie z płaczem i z trudem wykrztusiła: “Dziecko zachorowało, to poważne, módlcie się, to poważne”. Spakowaliśmy z żoną walizki, ale była już godzina dziesiąta, więc postanowiliśmy wyjechać na drugi dzień, bo baliśmy się oblodzonej jezdni, a musieliśmy pokonać trasę apenińską. Całą noc spędziliśmy, modląc się, jak nas prosiła Maria Lucia. Zwracaliśmy się głównie do Ojca Pio, którego wizerunki, ofiarowane właśnie przez siostrę, mamy w domu.

O godzinie czwartej rano zadzwoniłem do mego brata, który natychmiast udał się do szpitala razem z moją siostrą Marią i szwagrem Antonio. Kiedy z nim rozmawiałem, usłyszałem, jak moja siostra powtarza: “Ufam ci wbrew wszelkiej nadziei”. Wiele razy słyszałem te słowa w jej ustach, tak jak wiele razy słyszałem, jak modli się i wzywa Ojca Pio na pomoc. Kiedy zacząłem z nią rozmawiać, w pewnej chwili zapytała “Gdzie są?”. Ja na to “Co?”, a ona wyjaśniła, że szukała książeczki z modlitwami. Wielekroć w czasie tej nocy prosiła nas o modlitwę.

Późnym rankiem 21 stycznia, kiedy podjechałem pod Dom Ulgi w Cierpieniu, zadzwonił mój telefon komórkowy i ojciec powiadomił mnie, płacząc, że już nic nie da się zrobić. W tym momencie odwróciłem się w stronę kościółka i popatrzyłem wprost na okno, z którego niegdyś wychylał się Ojciec Pio. Modliłem się, by mnie wysłuchał, choć materialnie nie ma go już z nami. Nadzieją napawały mnie również przytoczone przez mego brata słowa, jakie Matteo, już cały w wybroczynach, wypowiedział w szpitalu: “Tatusiu, chcę być bogaty, żeby rozdać wszystko biednym”.

To zdanie ożywiało we mnie nadzieję, upewniając mnie, że Bóg nie może powoływać do siebie dziecka, które mając osiem lat, wypowiada takie słowa, bo takie dziecko powinno czynić na ziemi wielkie rzeczy, prawdziwie chrześcijańskie. Z drugiej strony, jak mawiał także błogosławiony Ojciec, Chrystus uczył nas dostrzegać Go w każdym ubogim i chorym.

Na korytarzu szpitalnym spotkałem najpierw brata, z którym wymieniliśmy długi, milczący uścisk obmyty łzami. Nie miałem odwagi pytać go o cokolwiek. Potem spotkałem siostrę i scena powtórzyła się: pamiętam wyraźnie, że trzymała w dłoni różaniec i obrazek.

Zaraz potem nadszedł Antonio i scena powtórzyła się. Tymczasem siostra usiadła, powtarzając zdanie, które, jak mi się zdaje, słyszałem w nocy. Mówiła mniej więcej tak: “Ojcze Pio, ty wyświadczyłeś tyle łask tylu twoim dzieciom na świecie, dopomóż mi, ocal mego syna”. Po chwili podeszła jakaś lekarka, jej przyjaciółka, i powiedziała: “Musisz to zrobić dla Alessandra, masz jeszcze jego”. Wtedy zrozumiałem, że coś się stało.

Spotkałem wielu zaprzyjaźnionych z nimi lekarzy, między innymi neurologa, który stwierdził, że dziecko przeszło ciężki kryzys i że w chorobie tego rodzaju – jeśli przetrwa 48 lub 72 godziny – można, być może, zacząć myśleć o możliwości przeżycia, ale w jaki sposób i z jakimi skutkami, tego nikt nie jest w stanie powiedzieć. Wieczorem 21 stycznia poszliśmy, ja, moja siostra i brat z Marią, do grobu Ojca Pio, by odmówić Różaniec razem z zakonnikami. Oni czynili to co wieczór, ja zaś zostawałem często z Alessandrem, bratem Mattea.

Tamtego wieczora ściskało mi się serce, bo widziałem, jak moja siostra klęczy przy grobie Ojca Pio z twarzą przytuloną do marmuru, jakby chciała być jak najbliżej Ojca przez cały czas modlitwy różańcowej. Trwała tak nieruchoma, być może omdlała. Mówiłem sobie, że tak gorąca modlitwa nie może nie zostać wysłuchana.

Starszy zakonnik spotkany w krypcie zapytał, dlaczego płaczę, i dodał: “Czy to z powodu kogoś, kto już nie żyje?”. Z początku nie umiałem mu odpowiedzieć, po chwili rzekłem: “To z powodu bardzo chorego dziecka”. Na to on ze spokojem w głosie: “Wierz i módl się, to bardzo pomoże jemu, a także tobie”. Muszę przyznać, że nie mylił się: modlitwy odmawiane w ów wieczór przyniosły mi chwilę ukojenia, co nie było takie łatwe w tamtej sytuacji.

Tego samego wieczoru ojciec Rinaldo otworzył nam uprzejmie celę, gdzie modliliśmy się, płacząc. To był jeden z najgorszych wieczorów, lekarze nie robili żadnej nadziei.

W środę 26 stycznia poszliśmy znów modlić się razem z zakonnikami u grobu, a potem pozwolili nam pomodlić się na chórze, tym samym, na którym Ojciec Pio otrzymał stygmaty. Czułem, że jestem nierozsądny, lecz po tylu ciężkich dniach potrzebowałem jakiegoś, przyznaję, materialnego znaku. Miałem nadzieję, że w tym tak niezwykłym miejscu coś się zdarzy, a przynajmniej odczuję znowu to dziwne i niewytłumaczalne poczucie błogości, jakie ogarnęło mnie wiele lat temu w pewnym wyjątkowym okresie mego życia, kiedy modliłem się w tym samym miejscu.

 

 

 

 


Kiedy wyszliśmy stamtąd, zdałem sobie jednak sprawę, że nic się nie zdarzyło, nawet w mojej duszy. Z przygnębieniem, może jeszcze spotęgowanym przez zawiedzione oczekiwanie, podążyłem w stronę wyjścia i modliłem się, bym przynajmniej otrząsnął się z tego stanu.

Zeszliśmy z chóru i wyszliśmy z zakrystii dużego kościoła. Wówczas ogarnęła mnie nagle fala łagodnej woni kwiatów, na co z początku nie zwróciłem uwagi. Odwróciłem się i zobaczyłem, że moja siostra wącha niektóre przedmioty leżące na stołach w zakrystii. Zapytałem, co robi, a ona na to, że czuje zapach kwiatów. Powiedziałem, że może to jest zapach jakiegoś dezodorantu do pomieszczeń.

Tymczasem Maria stwierdziła, że też czuje tę woń, lecz zakrystianka i Nicola nic nie czuli. Zakrystianka potwierdziła, że nie stosowano żadnego dezodorantu. Nie muszę mówić, jakie znaczenie temu przypisałem: pomyślałem, że może odpowiedział na nasze prośby, że dał nam znak swojej obecności z nami.

Sądzę, że tego właśnie wieczoru zrobiono dziecku tomografię, gdyż – z tego co do mnie dotarło – asymetryczna odpowiedź źrenic pozwalała domyślać się czegoś złego. Rezultat badania znacie!

Początkowo jedynym źródłem bezpośrednich informacji był Antonio i jego przyjaciel Giuseppe, neurochirurg. Kilkakrotnie pytałem ich, jaka jest opinia ordynatora oddziału reanimacji, a oni, ku memu zdziwieniu, odpowiadali, że ordynator się nie wypowiada. Nakłaniał tylko Antonia, żeby poszedł odpocząć, gdyż czas będzie się bardzo dłużył. Antonio nie przestawał czytać dziecku książeczki z bajkami, mając nadzieję, że nawet w śpiączce mały go słyszy. Przy okazji czytał je też dla Francesca, innego małego pacjenta na oddziale reanimacji.

Jednego z tych poranków, pamiętam, że padał wtedy śnieg, siostra poprosiła, żebym obszedł z nią różne klasztory żeńskie w San Giovanni Rotondo, by prosić o modlitwę za Mattea. Przekonana o jej mocy, prosiła o modlitwę każdego, kogo spotkała lub z kim rozmawiała przez telefon. Kazała mi przeczytać fragment z Listów Ojca Pio, mówiący o tym, jak modlitwami wyrwano pewną jego córkę duchową ze szponów śmierci.

Muszę przyznać, że w tej sytuacji poczułem się, pomimo swojej wiary, trochę zszokowany; dzisiaj mamy w zwyczaju prosić osoby nam bliskie o co innego, o rzeczy bardziej materialne. Jednak z tej okazji powstał prawdziwy łańcuch modlitwy: każdy z naszych znajomych prosił swoich przyjaciół o modlitwę za Mattea.

My z żoną co wieczór odmawialiśmy Koronkę, jaką Ojciec Pio odmawiał za chorych, a oprócz tego modliliśmy się o kanoni﷓ zację błogosławionego Ojca, prosząc również o łaskę dla Mattea. Często też gromadziliśmy się razem na modlitwie, umocnieni słowami Chrystusa, że gdzie kilka osób będzie modlić się w Jego imię, tam On będzie. W tym okresie moja siostra szczególnie prosiła nas o częstą spowiedź i Komunię św., gdyż – jak uczy nas nasza religia – w tym szczególnym momencie jesteśmy najbliżej Boga.

Kiedy okazało się, że chłopiec otworzył oczy, natychmiast poszliśmy z żoną kupić mu zabawkę, pewni, że prędzej czy później będzie się nią bawił. Kiedy pierwszy raz wolno mi było zobaczyć Mattea na oddziale reanimacji, to choć płakałem, byłem szczęśliwy, tak jak jest się szczęśliwym widząc płaczące nowo narodzone niemowlę.

Po paru dniach, razem z Nicolą, zacząłem zmieniać Antonia na sali reanimacyjnej. Widziałem wtedy zdumienie personelu medycznego i paramedycznego, kiedy przychodzili do chłopca i widzieli, że jest przytomny. Jeszcze bardziej dziwiło ich, że rozumie ich, odpowiada na powitania i pytania ruchem warg (wtedy jeszcze nie mógł mówić z powodu tracheotomii).

Podchodzili z niedowierzaniem do jego łóżka: “Widziałeś Mattea?” – wołał jeden pielęgniarz do drugiego. Przyszedł też doktor Del Gaudio, usiadł przy łóżku i patrząc pełen zdumienia, rzekł: “Nie do wiary”. Zawołał też lekarkę i zapytał ją: “Widziałaś... Mattea?”. Następnie zaczął zadawać chłopcu pytania, a jednocześnie zsunął z niego prześcieradło i przyglądając się rozległym strupom, powtarzał: “Nie do wiary”. Pamiętam, że ten gest wydał mi się przykry, chłopiec wstydził się.

Podszedł drugi pielęgniarz i rzekł do mnie: “Czy pan rozumie? On jest przytomny”. Skinąłem głową, a on zapytał: “Matteo, czy mnie pamiętasz?”. Matteo spokojnie odpowiedział, że nie.

 

 

 

 


Przy okazji doktor Del Gaudio opowiedział o tamtym wieczorze, kiedy to podał Matteo pięć ampułek adrenaliny, podkreślając, że zwykle dla dorosłego stosuje jedną. Powiedział wtedy: “Ojcze Pio, ty weź to w swoje ręce”, i potwierdził, że zdumiało go, iż dziecko nie zareagowało na przedawkowanie.

W tamte poranki pielęgniarka Angela, zawsze miła i chętnie spełniająca prośby dziecka, opowiadała w mojej obecności mamie, że kiedy chłopiec znajdował się w stanie krytycznym, ktoś powiedział, że nic więcej już nie da się zrobić, że trzeba “przygotować” dziecko, a ktoś inny zapytał: “Kto powie ojcu? Doktor tu gdzieś jest”.

Ordynator oddziału wyszedł, zanim dziecko przebudziło się. Kiedy wrócił, a Matteo był już całkowicie przytomny, dwaj lekarze postanowili razem z chłopcem zrobić ordynatorowi kawał. Poprosili Mattea, żeby – kiedy ordynator wejdzie do boksu – powitał go gestem “ciao Paolo” wyrażonym uniesioną dłonią, którą powinien poruszyć z prawa na lewo, co będzie znaczyć “figa z makiem”.

Pewnego dnia, jednego z pierwszych, jakie spędziłem z chłopcem, chciał mi on opowiedzieć swój sen. Powiedział: “Wujku, uzdrowiłem pewnego chłopca”. Miałem wielki kłopot ze zrozumieniem słowa “uzdrowiłem”, tak dziwnego, że poprosiłem, by spróbował je napisać. Zgodził się i choć ręka mu drżała i pismo było nierówne, napisał słowo “uzdrowiłem”. Na to ja: “Co zrobiłeś?”. “Uzdrowiłem chłopca”. “Jak to zrobiłeś?”.

Powiedział, że chłopiec leżał z dłońmi złożonymi na piersiach i zamkniętymi oczami, że on podszedł, dotknął go i chłopiec przebudził się i zaczął poruszać rękami. Zapytałem, czy ktoś z nim był. Przytaknął ruchem głowy, lecz ponieważ zmęczyło mnie odczytywanie słów z ruchu jego warg, a jemu było przykro z tego powodu, powiedziałem, żeby się nie martwił, że porozmawiamy o tym na drugi dzień.

Byliśmy jeszcze na oddziale reanimacji, kiedy przyszedł doktor Mione, którego znałem z widzenia, bo mieszkał obok mojej teściowej, i to on jako pierwszy przyniósł wiadomości mojej żonie, która w tym czasie przebywała u swojej matki w Manfredonii.

Istotnie, w pierwszych dniach pobytu dziecka w szpitalu moja żona dzwoniła do mnie z płaczem, bo po powrocie ze szpitala rozdrażniony jej przesadnymi naleganiami doktor oświadczył, że istnieje jedna albo dwie możliwości na tysiąc, by dziecko wyszło z tego cało.

Tymczasem kiedy doktor wszedł do boksu, ja z siostrą wymienialiśmy się w czuwaniu przy Matteo i siostra zapytała chłopca, czy może opowiedzieć swój sen. Zgodził się, a kiedy skończył opowiadać, doktor rzekł: “Wiesz, Matteo, my też uważamy, że Ojciec Pio był tutaj!”.

Pielęgniarz, chcąc rozerwać Mattea, nauczył go jak pryskać wodą ze strzykawki. Chociaż dziecko ledwie poruszało dłońmi i ramionami, ta zabawa bardzo mu się podobała. Wtedy postanowiłem, ponieważ był to okres karnawału, że razem z żoną kupimy mu jakieś rozśmieszające zabawki: te “śmieszne rzeczy” bawiły nawet siostrę oddziałową i ordynatora.

Zwróciłem także uwagę na to, że – jak mówiono na oddziale – odstawiono respirator o wiele szybciej, niż to zwykle się dzieje, bo płuca dziecka dobrze reagowały i dziecko pozostawało już dłużej, niż planowano, bez respiratora.
Zaledwie Matteo zaczął lepiej poruszać rękami, poprosił, by mógł bawić się grą playstation, i ku swej wielkiej radości otrzymał ją. Pamiętam, że doktor Pagano powiedział przy tej okazji, że Matteo na pewno pobił rekord: był jedynym pacjentem oddziału reanimacji, jaki kiedykolwiek bawił się tutaj.

Tymczasem chłopiec przychodził do zdrowia i pewnego dnia odwiedził go znajomy neurolog, który nie potrafił ukryć radości i zdumienia. Przy okazji poddał Mattea “ekstra” próbom neurologicznym, które mały przeszedł doskonale. Lekarz rzekł do mnie: “I kto by powiedział?”, a kiedy zapytałem go, czy dziecko zacznie chodzić, odparł, że w jakiś niewytłumaczalny sposób nie ma uszkodzeń, które kazałyby myśleć o negatywnej hipotezie.

Na koniec chciałbym powiedzieć o pewnym dziwnym zbiegu okoliczności. Kiedy chłopiec leżał na reanimacji, poszliśmy z żoną do spowiedzi do jednego z kapucynów w nowym kościele w San Giovanni Rotondo. Kiedy rozmawialiśmy o Matteo i o modlitwie do Ojca Pio w jego intencji, owionął mnie – po raz drugi i do dzisiaj ostatni – silny i wyraźny zapach róż. I tym razem nie powiedziałem zakonnikowi, bo i teraz pomyślałem w pierwszej chwili, że to zapach płynący z konfesjonału. Kiedy jednak po wyjściu zaraz zapytałem żonę, która spowiadała się wcześniej przy tym samym konfesjonale, czy czuła zapach róż, odparła, że nie.

Było to 11 lutego, w święto Matki Bożej z Lourdes, w dniu poświęconym chorym.

 

 

 

 

 


Relacja Nicoli Ippolito

Późnym popołudniem w czwartek 20 stycznia 2000 r. zatelefonowałem do mojej siostry z pytaniem o stan Mattea, bo matka powiedziała mi, że mały dostał silnej gorączki. Siostra potwierdziła, że temperatura jest wysoka i że, jak się wydaje, żadne leki nie pomagają. Po kilku godzinach rozmawiałem telefonicznie również ze szwagrem, który powiedział mi, że pojawiły się plamy na skórze i że wkrótce zawiozą dziecko do szpitala.

Wybiegłem z domu, by wsiąść do samochodu i udać się do San Giovanni Rotondo. Jeszcze nie ruszyłem, kiedy zadzwonił telefon komórkowy i moja siostra, płacząc, powiadomiła mnie, że stan małego jest poważny. W ciągu niecałej pół godziny otrzymałem jeszcze co najmniej dwa telefony od siostry, która powtarzała mi z płaczem te same słowa.

Zmęczony dotarłem do szpitala przed 22 wieczorem i widząc zrozpaczoną matkę dziecka, uświadomiłem sobie, że sytuacja jest przerażająco poważna. Pobiegłem do izolatki pediatrycznej, gdzie rozmaici lekarze badali mego siostrzeńca. Wstrząsnęły mną jego krzyki, żałosny płacz, a zwłaszcza wybroczyny, pokrywające każdą część jego ciała.
Z twarzy szwagra wyczytałem głęboką troskę i słuchałem, jak mówi do Mattea, że jestem tutaj z nim. Chociaż dziecko odpowiadało mniej więcej przytomnie na pytania, to nie mogło mnie rozpoznać i nie zapomnę nigdy jego spojrzenia, zielonych oczu szeroko otwartych, lecz zgaszonych, zagubionych w pustce.

Gdy tylko lekarze zorientowali się, że może to być posocznica meningokokowa z rozległym wykrzepianiem wewnątrznaczyniowym, natychmiast postanowili przewieźć chłopca na oddział intensywnej opieki, żeby mógł mieć bardziej specjalistyczną opiekę. Tymczasem wybroczyny powiększały się, rozlewały i ciemniały w oczach. Noc spędziliśmy na oczekiwaniu na jakiś znak nadziei, płacząc i modląc się.

Właśnie tamtej nocy zacząłem się znów modlić po tylu latach oddalenia; w tych okolicznościach znów zbliżyłem się do Boga i wzywałem, wzywaliśmy Ojca Pio, aby wstawił się za Matteo.

Każda nowa wiadomość była coraz smutniejsza; Matteo został zaintubowany, gdyż miał trudności z samodzielnym oddychaniem i był nieprzytomny, utrzymywany w stanie śpiączki farmakologicznej, a nakłucie lędźwiowe wykazało, że jest ropa w płynie mózgowo-rdzeniowym.

Wiadomości, jakie dotarły do mnie przed południem w piątek 21 stycznia, rozwiały moje nikłe nadzieje: mający już rozległy obrzęk płuc Matteo doznał ponadto zatrzymania akcji serca, z którym walczyli reanimujący go lekarze. Powiedziano mi o przedłużającym się niedotlenieniu krwi i sądziłem, że – niestety – nic już nie da się zrobić.

Ogarnęła mnie głęboka rozpacz. Podtrzymywała mnie jedynie odnaleziona wiara. Modliłem się, modliłem jak nigdy dotąd i prosiłem Ojca Pio o interwencję, mówiąc: “Jak możesz pozwolić, żeby bez żadnej pomocy umarła tak młoda istota, i to właśnie tutaj, w twoim szpitalu?”. Wtedy przyszedł także mój brat i nie mogąc wykrztusić słowa, objęliśmy się ramionami, płacząc. Nie trzeba podkreślać, jak straszne były kolejne dni. Liczyliśmy mijające minuty, sekundy, starając się nadać kształt naszym nadziejom.

Wiadomości, jakie do nas docierały, były coraz gorsze: analizy krwi wykazywały zmiany liczby płytek krwi, leukocytów i parametrów koagulacji, prześwietlenia klatki piersiowej ukazywały syndrom niewydolności oddechowej, zaś serduszko zaczęło bić w nierównym tempie (arytmia).

 

 

 

 

 


Jedyne stosunkowo spokojne chwile przeżywałem wieczorem, kiedy z moją narzeczoną i z siostrą szliśmy na grób Ojca Pio, żeby się pomodlić. Powierzyłem się mu jako ostatniej ostoi, poza którą dostrzegałem tylko rozpacz.

Tymczasem godziny płynęły powoli, a dziecko było utrzymywane w stanie śpiączki farmakologicznej wywołanej podaniem morfiny i kurary. Chciałem je zobaczyć choćby przez szklaną ścianę. Widok był dla mnie straszny, ale i oświecający. Matteo leżał nieruchomy, jak nieożywiony przedmiot, lecz dwie wielkie plamy na brodzie i na czole zupełnie zniknęły, jakby jakaś litosna dłoń chciała zetrzeć z jego buzi ślad cierpienia.

Doznałem nieopisanego uczucia: w tej chwili umocniła się we mnie jeszcze bardziej nadzieja, że Matteo wyzdrowieje. Zrozumiałem, że chłopiec nie jest sam i że moje i nasze modlitwy zostały wysłuchane.

W następnych dniach wzmógł się strumień łez i modlitw kierowanych do Ojca Pio przez mnóstwo osób proszonych o to przez nas. Prosiliśmy przyjaciół, krewnych, a także nieznajomych, żeby modlili się, wzywali pomocy stygmatyzowanego zakonnika, i tak się stało. Grupy modlitwy zbierały się nie tylko w San Giovanni Rotondo, lecz również w całych Włoszech, a nawet za granicą.

Zanim przyszły te smutne dni, moja wiara najpierw chwiała się, potem upadła, i właśnie w cierpieniu nabrała znowu siły i życia.

Inny istotny moment przeżyliśmy jakiś tydzień po hospitalizacji Mattea. Któregoś wieczoru powiedziano nam, że dziecko będzie mieć robioną tomografię komputerową głowy, żeby określić uszkodzenia spowodowane przez DIC. Razem ze szwagrem czekaliśmy na wyniki z nieopisanym niepokojem i troską. Kiedy na oddział wszedł neurochirurg, wymachując kartką z wynikami i wołając, że wszystko jest “czyste”, zrozumieliśmy, że Matteo sobie poradzi. Tomografia nie wykazywała obrzęku mózgu ani wybroczyn krwotocznych. Nikt z nas tego się nie spodziewał, tym bardziej że skóra dziecka była cała w plamach. Jako lekarz – opierając się na swej wiedzy i sumieniu – stwierdzam, iż taka zupełnie czysta tomografia była i do tej pory jest dla mnie całkowicie niewytłumaczalna. Gdyby Matteo miał wewnątrz organizmu choćby dziesiątą część tych uszkodzeń, jakie były widoczne na zewnątrz, byłby nie do uratowania. Tymczasem jego centralny układ nerwowy pozostał nietknięty.

Chwila przebudzenia była piękna i wzruszająca. Poruszył powiekami i razem z nim wróciliśmy do nowego życia również my wszyscy, otaczający jego łóżko. Po paru minutach dziecko, chociaż nie mogło mówić z powodu tracheotomii, ruchem warg opowiedziało nam, że jakiś stary mężczyzna, brodaty, ubrany na brązowo, był przy nim i trzymał go za rękę, mówiąc mu, że wkrótce zostanie uzdrowiony. Nie da się opisać emocji, jakich doznałem, nie wyrazi ich cały potok słów.

Przy szpitalnym łóżku Mattea znajdowały się relikwie Ojca Pio, jedna zwłaszcza tkwiła ciągle w dłoni mego siostrzeńca. Dłoń ta była mocno zaciśnięta, jakby ściskała nie zwykły obrazek, lecz rękę brata z Pietrelciny. Pomimo strasznych cierpień dziecko przejawiało zdumiewający spokój wewnętrzny, wyraźnie widoczny dla nas, którzy byliśmy przy nim. Spokój ten wzmagał naszą radość, gdyż dobrze wiedzieliśmy, że Matteo przebywa w najmilszym towarzystwie. Widzieć Mattea, jak śmieje się, bawi grami wideo, je i porusza się po tylu dniach i nocach cierpienia i modlitw, to był cudowny prezent, jaki otrzymaliśmy od Boga dzięki wstawiennictwu Ojca Pio.

Takie jest moje zdanie, wyryte niezatarcie w mym sercu, w umyśle, w duszy. Odnalazłem wiarę i niezłomną pewność, że nie jestem sam na swej drodze; z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że moje nawrócenie stanowi dla mnie drugi cud Ojca Pio.

Dzisiaj Matteo wrócił do szkoły, wrócił do życia, a ja nigdy nie podziękuję wystarczająco Temu, który na to wszystko pozwolił.

 

 

 

 

 


Fragmenty orzeczenia klinicznego doktora Pietra Violi

... O godzinie dziewiątej stan kliniczny jest beznadziejny; niedotlenienie, intensywna sinica pomimo wentylacji mechanicznej, desaturacja sięga 30 proc., obecna przy chorym pielęgniarka precyzuje, że jest 18 proc.; ostry obrzęk płuc; ciśnienie tętnicze krwi niewyczuwalne z powodu wstrząsu septycznego; całe ciało pokryte wybroczynami z powodu DIC; tachykardia (częstoskurcz) przeszła w krańcową bradykardię (rzadkoskurcz) z powodu ciężkiej niewydolności serca; nie działają środki moczopędne z powodu ostrej niewydolności nerek. Wszystko wskazuje na powstanie syndromu Waterhouse-Friderichsena.

Taka beznadziejna sytuacja z wyżej wymienionymi parametrami trwa kolejną godzinę...

... Wyniszczający stan kliniczny małego pacjenta Mattea Colelli wyraża się nadostrym zapaleniem opon mózgowych, które przeszło w Multiple Organ Failure (MOFS) + Acute Respiratory Distress Syndrome (ARDS)...

MOFS (niewydolność czynnościowa wielonarządowa) zajęła dziewięć narządów... Sądzę, iż warto przypomnieć, że piśmiennictwo medyczne, którego kopię dołączam, w badaniu przypadków śmiertelnych zatrzymuje się na zajęciu pięciu narządów, ponieważ już przy zajęciu szóstego nie odnotowano ani jednego przypadku przeżycia pacjenta. Śmiertelność w takim przypadku wynosi 100 proc.

Pacjenci dotknięci MOFS tylko w odniesieniu do trzech narządów, którzy jednak pokonują tak ciężki stan, uważani są za wyrwanych śmierci i dochodzą do zdrowia bardzo, ale to bardzo powoli. Z pewnością tacy pacjenci nie budzą się, jak Matteo, po dziesięciu dniach, prosząc o lody z coca-colą czy o grę playstation, chociaż dotknęło go, podkreślam, nadostre zapalenie opon mózgowych + MOFS atakujące dziewięć narządów oraz ARDS (syndrom ostrego wstrząsu oddechowego)...

... Syndrom niewydolności wielonarządowej oznacza zakłócenie działania organizmu, charakteryzujące się globalnym zaburzeniem immunoregulacji, uogólnionym zaburzeniem czynnościowym śródbłonkowym oraz hipermetabolizmem, w wyniku którego następuje dysfunkcja wielu narządów jako objaw następujący lub towarzyszący. Stopień śmiertelności zależy od liczby zaatakowanych narządów i wynosi od 50 proc. do ponad 85 proc. w przypadku, kiedy organów tych jest do pięciu, oraz 100 proc., jeśli liczba narządów dotkniętych przekracza pięć...

... W naszym szczególnym przypadku MOFS ma genezę septyczną; rozwój ropnego zakażenia krwi (posocznicy) i pojawienie się wstrząsu septycznego pochodziły z odkrytego ogniska zakażenia: nadostrego zapalenia opon mózgowych, jednego z najcięższych o rokowaniu niepomyślnym, w 100 proc. śmiertelnym, gdy dotkniętych jest więcej niż pięć narządów. W naszym przypadku, przypominam, narządów było dziewięć:

1) układ nerwowy
2) układ oddechowy
3) układ sercowo-wieńcowy
4) nerki
5) wątroba
6) krew i układ krzepnienia
7) nadnercza
8) układ żołądkowo-jelitowy
9) skóra.

Oto liczba i nazwy narządów niewydolnych jednocześnie; pozostajemy coraz bardziej zdumieni, nie mogąc wręcz uwierzyć w to niezwykłe uzdrowienie. Jedynym śladem po chorobie, by mógł nas tym bardziej zdumiewać, są owe nieliczne, wielkie blizny...

... Dnia 26 lutego 2000 r. dziecko zostało wypisane ze szpitala. Mniej więcej miesiąc później zaczyna chodzić do szkoły, uzyskując dobre wyniki.

 

 

 

 

 


Fragmenty świadectwa doktora Paola De Vivo

Choroba, na jaką cierpiał chłopiec, zwie się posocznicą meningokokową. W tym przypadku doszły jeszcze komplikacje w postaci niewydolności sercowo-krążeniowej, niewydolności oddechowej, wyniszczającego wykrzepiania, ustania czynności nerek potwierdzonego bezmoczem. Choroba przeszła, nie pozostawiając żadnych śladów.

... W ciągu około osiemnastu dni objawiły się najgroźniejsze aspekty przypadku quoad vitam. Stabilizacja nastąpiła w ciągu kolejnych dziesięciu dni.

... Kiedy rankiem 21 stycznia 2000 r. wszedłem na oddział, moi współpracownicy poinformowali mnie o sytuacji. Oceniwszy stan oddychania pacjenta, poleciłem, by go zaintubować i podłączyć do mechanicznego wentylatora. Po jakichś dziesięciu minutach od rozpoczęcia wentylacji nastąpiła ciężka zapaść sercowo-naczyniowa z krańcową bradykardią, każącą obawiać się rychłego zatrzymania akcji serca.

Podjęto wszelkie działania, by stawić czoło tej ewentualności i zastosowano catecolaminę w ilości przekraczającej przewidywane dawki.

Jednocześnie ujawniła się ciężka niewydolność nerek oraz poważne zmiany w krzepliwości krwi. Z tego więc powodu, jak również w związku z krążeniem krwi, podjęto terapie pomocnicze z potężnymi dawkami środków moczopędnych, plazmy, pochodnych plazmy i aminów sympatykomimetycznych.

Już wtedy byłem przekonany o fiasku tych wysiłków, a w każdym razie byłem pewien, że choćby udało nam się uratować chłopcu życie, to pozostaną poważne ślady w mózgu i nerkach...

... Pamiętam, że na drugi dzień pojawił się obrzęk płuc. Stan chorego był tak ciężki, że trudno było postawić diagnozę, czy to jest rozległy obrzęk płuc, czy rozległe krwawienie z dróg oddechowych. Sytuacja została opanowana dopiero po wielogodzinnej wentylacji pod tak wysokim ciśnieniem, że rodziło to obawy o nieodwracalne uszkodzenie miąższu płuc.

Po kilku dniach powtórzył się drugi kryzys związany z rozległym obrzękiem płuc i o takich samych cechach, chociaż trwał krócej. Powtarzające się ataki niewydolności serca, widoczne na kliszach elektrokardiogramów, konieczność wspomagania krążenia dużymi dawkami adrenaliny i noradrenaliny (dawkami bardzo wysokimi nawet dla osoby dorosłej) skłaniały mnie do liczenia się z niespodziewanym zgonem Mattea na serce czy z poważną chorobą serca, gdyby nawet chłopiec przeżył.

Chyba na czwarty dzień pojawił się (tak jak tego obawialiśmy się) krytyczny moment, udokumentowany klinicznie i radiologicznie: syndrom wstrząsu septycznego upośledzającego oddychanie. I ta komplikacja została, dzięki odpowiedniej terapii, usunięta bez żadnego śladu. Szybkość i pełnia odzyskiwanego zdrowia stanowią również, moim zdaniem, elementy zasługujące na rozważenie.

... Nigdy nie odstąpiono od działań reanimacyjnych, chociaż ja osobiście wielekroć sądziłem, że zgon może nastąpić z chwili na chwilę. Byłem przekonany, i niejednokrotnie mówiłem głośno moim współpracownikom, że pomyślne zakończenie jest niemożliwe. Pamiętam, że i tym razem, tak jak zawsze, kiedy rozpaczliwie szukamy pomocy, myślałem o Ojcu Pio i modliłem się do niego, żeby zechciał zaingerować. Dodam, że w tym specyficznym przypadku zdarzyły się pomyślne okoliczności, niezależnie od naszej woli. Stwierdzam, że naukowo biorąc, możliwe jest wytłumaczenie każdego z licznych aspektów obrazu klinicznego, jeśli będziemy je analizować z osobna. Niezwykłe wydaje mi się, że mimo iż było ich tak wiele, wszystkie znalazły szczęśliwe zakończenie.

 

 

 

 


Relacja pielęgniarki Angeli Frattaruolo

O siódmej rano 21 stycznia 2000 r. weszłam na oddział na dyżur. Mój kolega ujrzał mnie w głębi korytarza i podszedł, podając mi zielony fartuch i maseczkę. Powiedział: “Angelo, załóż natychmiast fartuch i maseczkę i idź szybko do boksu D. Tam jest beznadziejny przypadek, dziecko z meningokokowym zapaleniem opon mózgowych, z rozległym wykrzepianiem wewnątrznaczyniowym”.

Szybko zrobiłam to, co mi powiedział kolega: poszłam do boksu D i zobaczyłam płaczące, przestraszone dziecko. Zbliżyłam się i ujrzałam na całym jego ciele wybroczyny, które stopniowo rozszerzały się jak plamy oliwy.

Wstrząśnięta wzięłam chłopca za rękę. Starając się go uspokoić, mówiłam: “Nie bój się, Matteo, jesteśmy przy tobie, nie zostawimy cię, zobaczysz, że już niedługo lepiej się poczujesz”. Odpowiedział mi z płaczem: “Zostaw mnie! Zostaw mnie!”. Ja jednak nie odeszłam.

Do boksu wszedł lekarz i zaczęliśmy czynić przygotowania do tracheotomii oraz nakłucia lędźwiowego. Wszystko poszło dobrze, po zrobieniu punkcji ułożyliśmy dziecko na wznak, umocowaliśmy je na dobre.

Nagle chłopiec zaczął sinieć, zmniejszyło się utlenienie krwi tętniczej, pojawił się rzadkoskurcz, “który może doprowadzić do ustania akcji serca”. Doktor zawołał: “Uwaga, dziecko nie oddycha!”; natychmiast podjęliśmy działania, a lekarz zaczął mu robić sztuczne oddychanie. “Tętno 23, saturacja 18”. Chłopiec siniał coraz bardziej, nie odzyskiwał przytomności. Z przewodu do intubacji wydostawała się różowawa piana: “obrzęk płuc”.

Nie odzyskiwał przytomności. Byliśmy zrozpaczeni, łzy płynęły nam z oczu. Doktor powiedział: “Kochani, nie wraca do siebie, nic już nie da się zrobić”.

Liczne próby reanimacji nie przynosiły żadnego skutku. Przygnębiony doktor, wiedząc, że to ciężki przypadek kliniczny, “rokowanie niepomyślne”, odłożył narzędzia, zdjął rękawice i poszedł do łazienki umyć ręce. Również obecna tam lekarka straciła nadzieję i poszła umyć ręce. Kiedy wrócili, usiedli w milczeniu obok łóżka małego nieboszczyka.

Lekarka powiedziała do swego kolegi: “Freddy, to niemożliwe, zróbmy coś”. Zasmucony doktor Del Gaudio milczał przez chwilę, a potem zawołał: “Kochani, zróbmy wszystko, co trzeba; przygotujcie adrenalinę”. Razem z koleżanką przygotowałyśmy pięć ampułek adrenaliny. Koleżanka weszła do boksu, gdzie leżało dziecko, i przez wenflon umocowany na stałe w żyle środkowej szybko podała lek. Serce podjęło akcję, zwiększyła się saturacja, wrócił oddech. Wobec tego zaczęliśmy stosować odpowiednią terapię.

Kiedy lekarze dowiedzieli się o tym, co się zdarzyło, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Mówili: “To cud”. Wszyscy modliliśmy się w intencji Mattea, był nam szczególnie bliski, gdyż w sercu każdego budził siłę miłości, światła.

Dziecko przez ponad dziesięć dni znajdowało się w bardzo ciężkim stanie; potem – dzień po dniu – zaczęły się pojawiać drobne oznaki poprawy, które stopniowo rosły, prowadząc do całkowitego wyzdrowienia i zniknięcia wybroczyn.

 

 

 

 


Relacja dyplomowanej pielęgniarki Anny Raffaelli Clemente

Pracuję od ośmiu lat na oddziale reanimacji i zmagaliśmy się z wieloma przypadkami i trudnościami. Z pewnością jednak przypadek Mattea Colelli pozostaje, przynajmniej dla mnie, najbardziej uderzający.

Dnia 21 stycznia 2000 r. miałam wyznaczoną jako strefę moich obowiązków “wielką salę”, część oddziału z pięcioma łóżkami dla obłożnie chorych. Zaraz po przyjściu dowiedziałam się o nowym chorym, przyjętym w nocy. Koledzy kończący dyżur mówili nam: “Uważajcie, tam podejrzewa się zapalenie opon mózgowych”. Zaciekawiona, zanim poszłam na swój odcinek, postanowiłam zobaczyć nowego pacjenta, który znajdował się w jednym z boksów w środkowej części oddziału. Zatrzymałam się w drzwiach boksu, gdyż widok tej zbolałej twarzy, tego drobnego ciałka pokrytego czerwonymi plamami oraz lęk przed zakażeniem kazały mi się wycofać.

Poszłam na swój odcinek, po chwili nadszedł ordynator w otoczeniu innych lekarzy i wszyscy udali się do boksu, gdzie leżał mały pacjent. Było tam wielkie poruszenie, więc znowu poszłam zobaczyć, co się dzieje. To niewiarygodne, lecz plamy pokrywające ciało Mattea były coraz liczniejsze, powiększały się w oczach. Tymczasem nadeszły pierwsze wyniki badań, które potwierdziły przewidywaną diagnozę: meningokokowe zapalenie opon mózgowych. Przestraszyłam się, zwłaszcza gdy usłyszałam słowa ordynatora, że o takim przypadku jak Mattea tylko czytał w książkach.

Zamierzałam wycofać się, kiedy z boksu wyszła Angela i powiedziała: “Raffaello, proszę, zostań tu ze mną, potrzebuję pomocy”. Wobec tego ja także założyłam fartuch i weszłam do boksu. Stan dziecka pogarszał się i choć było podłączone do butli z tlenem, nie osiągało odpowiedniego poziomu saturacji.

Wtedy ordynator postanowił zaintubować chłopca. Z przewodu umieszczonego w tchawicy wydostawała się piana zabarwiona krwią: Matteo miał obrzęk płuc. Kontynuowano zabiegi reanimacyjne, lecz nie dawały one pozytywnych skutków. Saturacja wciąż spadała, podobnie jak częstość uderzeń serca, ciśnienia tętniczego nie można było zbadać. Spojrzałam na twarz ordynatora i odniosłam wrażenie, że czuje się bezsilny wobec gwałtownego obrotu spraw. Zaraz potem wyszedł z boksu i oddalił się jak pokonany. To samo zamierzał zrobić doktor Del Gaudio, ale powstrzymała go pani doktor Salvatore, mówiąc: “Freddy, chodź, spróbujemy ostatni raz, wyobraź sobie, że to twój syn”.

Spojrzeliśmy po sobie, jakby wstrząśnięci tymi słowami. Doktor Del Gaudio podszedł do głowy chłopca. “No, kochani – rzekł – zróbmy ostatni wysiłek”. W tym momencie moje myśli zwróciły się do Ojca Pio i szepnęłam: “Ojcze Pio, pomóż nam”. Potem usłyszałam, jak doktor Del Gaudio mówi do mnie: “Przygotuj strzykawkę z pięcioma ampułkami adrenaliny”. Pospieszyłam, by to zrobić, ale przedtem zerknęłam przez okno wychodzące na plac przyklasztorny i patrząc na kościół, powiedziałam znowu: “Ojcze Pio, uratuj małego Mattea”.

Przygotowałam lek i wstrzyknąłam chłopcu w żyłę. Wówczas doktor Del Gaudio zatrzymał mnie i powiedział: “Podałaś mu wszystko?”. “Tak – odparłam – czy nie powinnam?”. “Nie, prosiłem cię tylko o przygotowanie, chciałem dać mu trochę innym razem”. Cała zmartwiałam, jak mogłam ośmielić się podać lek bez pozwolenia lekarza?

Nagle serce zaczęło bić częściej i tętno się z wolna ustabilizowało. Również ciśnienie zaczęło dawać pierwsze oznaki, chociaż wciąż pozostawało niskie. Wtedy doktor Del Gaudio, widząc, że jestem przybita, pocieszył mnie mówiąc: “Nie martw się, prawdopodobnie to była odpowiednia dawka leku, jakiej potrzebował”.

Parametry sercowo-krążeniowe i oddechowe chłopca powoli stabilizowały się i w końcu ów klimat napięcia wokół niego zaczął ustępować. Wkrótce potem rozmawiałam o tym z doktorem Del Gaudio, który wyznał mi, że i on, prawie ze złością, pomyślał: “Czy Ojciec Pio nie mógłby przyłożyć do tego ręki?”.

Leczenie dziecka trwało i codziennie obserwowałam stopniową poprawę. Obawiano się uszkodzeń, jakie choroba mogłaby wyrządzić innym narządom (serce, mózg, nerki), ale z badań wynikało, że wszystko jest w porządku. Mały Matteo został wypisany z oddziału reanimacyjnego jako zdrowy.

 

 

 

 


Fragmenty świadectwa i orzeczenia doktora Alessandra Vilelli, eksperta medycznego ab inspectione

Diagnoza wystawiona na karcie choroby jest bardzo poważna co do rokowania, zarówno quoad vitam, bo często kończy się to śmiertelnym zejściem, jak i quoad valetudinem, z powodu ciężkich następstw neurologicznych, endokrynologicznych, nerkowych i sercowo-naczyniowych.

... Z karty klinicznej wynika, że stan małego Mattea był niezwykle ciężki i w związku z tym zajmujący się nim lekarze zdecydowali się na terapię z podawaniem leków w dawkach zdecydowanie wyższych od stosowanych u pacjentów w tym wieku...

... Ogólnie biorąc, muszę przyznać, że leczenie zastosowane u dziecka było z pewnością odpowiednie i właściwe. Jednak muszę też przyznać, że w ciągu klinicznych zdarzeń istnieją strefy cienia, jeśli idzie o zrozumienie medyczno-naukowe, to znaczy, że całkowitego wyzdrowienia małego Mattea Colelli nie potrafię naukowo wyjaśnić bez dopuszczenia myśli, że mogła to być jakaś nadprzyrodzona interwencja.

... Obecny stan zdrowia małego Mattea Pia jest dobry i nie przejawia on żadnych następstw choroby, o ile wykluczyć zabliźnione ślady uszkodzeń skóry, spowodowanych chorobą. Analizy krwi również potwierdzają, że wszystkie dane są w granicach normy... Pragnę podkreślić moje osobiste zdumienie z powodu całkowitego braku następstw neurologicznych, ruchowych i/lub czuciowych, z powodu normalnych zdolności poznawania i ekspresji oraz z powodu braku upośledzeń dotykających inne układy objęte procesem chorobowym.

 

 

 

 


Fragmenty opinii lekarza sądowego prof. Giovanniego Rocchi, eksperta ex officio Rady Lekarskiej

Pierwsze zapisy w karcie klinicznej ukazują stan tachykardii podczas EKG (120 uderzeń na minutę) połączonej z wysoką temperaturą (ponad 40oC), z niedoborem cukru we krwi i lekką kwasicą metaboliczną... Zmniejszyła się liczba płytek krwi, nastąpiły zmiany fibrynogenu i produktów jego rozpadu, co występuje w przypadku DIC, wystąpił podwyższony poziom kreatyniny i bilirubiny w surowicy krwi. Wszystkie te dane pozwalały rokować rozwój stanu niewydolności wielonarządowej (MOFS).

... Od chwili rozpoczęcia intensywnej opieki medycznej pacjent był podłączony do respiratora i otrzymywał środki zwalczające DIC i MOFS... O godzinie dziesiątej rano pojawił się obrzęk płuc, ukazała się krew z przewodu podłączonego do tchawicy i pomimo wentylowania, saturacja tlenu spadła do krytycznego poziomu.

Stan kliniczny pacjenta pogarszał się... W tym momencie lekarze rozpoczęli masaż serca... ale nie było znaczącej reakcji klinicznej: utrzymywała się rozległa sinica, krwawe wybroczyny rozprzestrzeniały się na całe ciało i stwierdzono obustronny brak odruchów. Taki krańcowo poważny stan kliniczny trwał około godziny...
... Dnia 5 lutego pacjent mógł samodzielnie oddychać i nie przejawiał niedoborów ruchowych, a 6 lutego był “zupełnie przytomny, dobrze zorientowany i zdolny do współpracy”, do rozmowy i zabawy (bawił się grą playstation). 12 lutego 2000 r. dziecko zostało przeniesione z reanimacji na pediatrię, skąd 22 lutego zostało wypisane jako zdrowe.

Po mniej więcej miesiącu podjęło zajęcia szkolne. Chłopiec, poddany kolejno badaniom lekarskim przez dwu specjalistów ab inspectione, został przez obu uznany za całkowicie zdrowego, pozbawionego wszelkich śladów choroby, a przede wszystkim wolnego od uszkodzeń neurologicznych, ruchowych lub czuciowych i dysponującego normalnymi zdolnościami poznawczymi.

Uwagi fachowe

... W przypadku małego Mattea Colelli uwidoczniły się wyraźnie wszystkie najgroźniejsze objawy infekcji meningokokowej o przebiegu posocznicowym, związane z rokowaniem negatywnym.

... Możliwość, że środki zastosowane w sposób wydatny i racjonalny podczas intensywnej terapii mogły odegrać decydującą rolę w niezwykle groźnym, opisanym powyżej przypadku, wydaje się naprawdę niewielka... biorąc pod uwagę jednoczesne istnienie innych poważnych powikłań o możliwym niepomyślnym rokowaniu.

 

 

 

 


Opinia lekarza sądowego prof. Francesca Di Raimondo

• Chorobę, na jaką zachorował mały Matteo Colella, można określić, jak to opisano w karcie wypisu ze szpitala, jako “posocznicę meningokokową nadostrą z rozległym wykrzepianiem wewnątrznaczyniowym powiązanym z niewydolnością wielonarządową”.

• Rokowanie, oddzielne dla każdej z obu części powyższego obrazu klinicznego, uważa się za niepomyślne quoad vitam, z przewidywaniem, że w bardzo niedługim czasie nastąpi exitus.

• Całkowite wyleczenie z wszystkich zaistniałych chorób uważa się za proces postępujący i krótkotrwały, najpierw jeśli chodzi o zanik oznak klinicznych i wyników analiz dotyczących posocznicy meningokokowej, a następnie poważnych zagrożeń co najmniej sześciu podstawowych układów.

• Zastosowane leczenie, na doskonałym poziomie jakościowym i ilościowym, okazało się adekwatne i całkowicie decydujące, jeśli chodzi o podstawową posocznicę meningokokową; natomiast środki farmakologiczne i zabiegi przy użyciu narzędzi, zastosowane, by nie dopuścić do przewidywanego zgonu pacjenta – pomimo całej ich poprawności i potencjalnej skuteczności pro tempore – nie mogą być uznane za środek, któremu można by przypisać pozytywne odwrócenie całego klinicznego obrazu...

• Biorąc pod uwagę treść poprzednich punktów, uważamy, że cała symptomatologia tego przypadku nie mogła zakończyć się wyzdrowieniem przy przeprowadzeniu tylko i wyłącznie zastosowanego leczenia, lecz że pozostaje głęboko niewytłumaczalna w ramach wiedzy medycznej, zwłaszcza jeśli uwzględni się zaawansowany i rozległy syndrom niewydolności wielonarządowej. Powoduje on nie tylko uszkodzenie całego organizmu, ale wyrządza szkody każdej dotkniętej jego części.

• Wyleczenie nastąpiło stosunkowo szybko, było całkowite i trwałe, potwierdzone przez badania i analizy wykonane po upływie pewnego czasu.

Jeśli chodzi o uszkodzenie mózgu to podkreśla się – udokumentowane następnie całą serią elektroencefalogramów – natychmiastowe odzyskanie świadomości i kontroli po wyjściu ze stanu śpiączki, świadomość doskonale zorientowaną w czasie i w przestrzeni, zdolną zaangażować się emocjonalnie, jak na przykład podczas natychmiastowego opowiedzenia o jakiejś tajemniczej i przyjaznej obecności (bł. Ojca Pio?) podczas śpiączki; podkreślamy, że w chwili wyjścia ze śpiączki zazwyczaj nie zdarza się powrót do całkowitej normalności neuropsychologicznej, zwłaszcza wszystkich funkcji “wyższych”. I dotyczy to zarówno śpiączki “naturalnej”, jak i ”sztucznego” stanu śpiączki, sprowokowanego farmakologicznie.

... Piszący te słowa uznaje przewagę hipotezy “naturalnej” niewytłumaczalności odwrócenia stanu agonalnego, tak nieuchronnego, że cała ekipa medyczna zaprzestała wszelkich działań, ogłaszając tym samym “poddanie się” następującej w tym momencie śmierci, śmierci przewidywanej wobec braku skutecznej reakcji na wielokierunkową terapię doskonale zastosowaną w nadziei na przywrócenie do normalnego funkcjonowania wszystkich dotkniętych rejonów anatomiczno-klinicznych, zwłaszcza mózgowych i sercowo-płucnych.

 

 

 

 


Ocena teologiczna (Głosowanie nr 1 Teologów Konsultorów)

Rzadko kiedy, tak jak w niniejszym przypadku, występuje taka obfitość wyraźnych i przekonujących dowodów co do tak istotnego elementu, jak jednogłośna modlitwa oraz chronologiczna jednoczesność modlitwy i uzdrowienia, a tym samym co do przyczyny i skutku, dwu faktów niepodważalnie potwierdzonych tak na płaszczyźnie historycznej, jak i prawnej. W intencji uzdrowienia Mattea Colelli trwała bowiem prawdziwa krucjata modłów skierowanych do bł. Ojca Pio z Pietrelciny, od chwili gdy zorientowano się w powadze sytuacji chorobowej, jaka dotknęła małego chorego, aż do jego całkowitego wyzdrowienia, które wprawiło w zdumienie lekarzy, którzy go leczyli i uznali za już “straconego”.

Poczynając od rodziców chłopca, będących gorącymi czcicielami Ojca Pio, przez krewnych, przyjaciół, zakonników, kapucynów z San Giovanni Rotondo – trwało bezustanne błaganie, by Ojciec Pio pomógł w uzdrowieniu dziecka.

Matteo, jeszcze przed chorobą, w każdą niedzielę chodził na grób Ojca Pio razem z rodzicami; w czasie choroby, ledwo odzyskał świadomość, modlił się również do Ojca, który ukazał mu się “we śnie”, to znaczy w stanie śpiączki, i zapewnił go, że wyzdrowieje.

Jego ojciec, doktor Antonio, oświadcza, że od tej nocy, kiedy syn został hospitalizowany, zwracał się wspólnie z żoną, przyjaciółmi i wielu innymi osobami z San Giovanni Rotondo do Ojca Pio, prosząc go o wstawiennictwo w uzdrowieniu dziecka, oraz że modlitwy były nieprzerwane. Wszystko to potwierdza matka Mattea. Taką samą intencję swoich modlitw podają też następujące osoby:

• doktor Alfredo Del Gaudio, specjalista anestezjolog i reanimator;
• pan G. Palladino, pielęgniarz;
• pani A. R. Clemente, pielęgniarka;
• doktor Nicola Gorgoglione, pediatra;
• chirurg, doktor Nicola Ippolito, wujek uzdrowionego, który mówi: “Chodziliśmy w małych grupach na grób bł. Ojca Pio, zwłaszcza wieczorem, na modlitwę różańcową” i dodaje, że modlono się także w Stanach Zjednoczonych i nie ustawano w modlitwach przez cały czas trwania choroby Mattea;
• doktor Michele Pellegrino, pediatra;
• pani Concetta Centra, nauczycielka Mattea, która po śmierci męża odeszła całkiem od praktyk religijnych, lecz teraz odzyskała wiarę i modliła się o zdrowie swojego małego ucznia;
• pan Raffaele Augello, pielęgniarz, który najpierw stwierdza ogólnie: “Modlitwy kierowano do Boga za pośrednictwem Maryi i świętych”, lecz zaraz potem mówi jasno o modlitwach do Ojca Pio;
• również doktor Paolo De Vivo, ordynator II oddziału anestezjologii i reanimacji, potwierdza, że modlił się do Ojca Pio za małego chorego.

Interesujące szczegóły można znaleźć w oświadczeniu ojca Rinalda Totano, kapucyna kierującego grupami młodzieżowymi. Towarzyszył on rodzicom Mattea, gdy modlili się w celi Ojca Pio; następnie wieczorem prowadził Różaniec odmawiany przy grobie Błogosławionego razem z zakonnikami i rodzicami dziecka; poza tym prosił o modlitwę wszystkich znajomych.

Nawet kiedy rozeszła się wieść, że dziecko zmarło, nie ustawali w modlitwach, a rodzice Mattea po jego uzdrowieniu zamówili Mszę św. dziękczynną do Ojca Pio.

Konkluzja

Sądzę, że dysponujemy dostateczną liczbą elementów, by z całą moralną pewnością stwierdzić, że uzdrowienie Mattea Colelli – uznane jednogłośnie przez Radę Lekarską za niewytłumaczalne naukowo i zaistniałe w całkowitej zbieżności chronologicznej z nieustannymi modłami, jakie wiele pobożnych osób zanosiło do Ojca Pio – można przypisać wstawiennictwu naszego Błogosławionego, ponieważ ma wszystkie cechy cudu III stopnia quoad modum.

Zatem na przedstawiony problem odpowiadam affirmative et ad effectum de quo agitur, salvo meliori iudicio.