Paluszki damy...

Marcin Wójcik

publikacja 24.05.2010 09:45

Dwanaście kilometrów od centrum Warszawy można kupić wszystko, co dostępne na światowych rynkach kwiatów, owoców i warzyw. Tutaj między innymi zaopatrują się Kancelaria Premiera oraz Pałac Prezydencki.

Paluszki damy... AUTOR / CC 2.0 Nie ma takiego owocu czy warzywa, którego nie można by sprowadzić do Bronisz

Większość stołecznych restauracji zaprasza klientów od godz. 12.00. Trzy godziny wcześniej otwierają się osiedlowe kwiaciarnie, a chwilę po nich te w galeriach handlowych. Jednak wielu restauratorów i florystów zaczyna dzień o 4.00 rano w podwarszawskich Broniszach, na największym w Europie Środkowo-Wschodniej rynku hurtowym.

Konkurencja dla jabłek
Jakiś czas temu magazyn „New Scientist” napisał: „Jedzcie banany, póki jeszcze możecie”. Chodziło o rozprzestrzenianie się zarazy, która pustoszy plantacje. Polacy chyba wzięli sobie do serca to ostrzeżenie, bo żółty owoc wypiera ze stołów czerwone jabłko. Ale mało który Polak wie, że na świecie istnieje kilkaset odmian tego owocu. Dobrą lekcją geografii i przyrody byłoby odwiedzenie jednego ze stoisk w Broniszach. Roksana sprzedaje na nim banany dziecięce, zwane też lady’s finger, co znaczy „paluszek damy”. Są one małe i bardzo słodkie. 3 kg tego rarytasu kosztują 120 zł. Stoisko z „paluszkami damy” znajduje się w jednej z dziewięciu hal, wybudowanych na obszarze 40 ha. Warszawski Rolno-Spożywczy Rynek Hurtowy w Broniszach został oddany do użytku w 1999 r. Uroczystego otwarcia dokonał ówczesny premier Jerzy Buzek. Oczekiwania pomysłodawców zrealizowały się z nawiązką, bo około 600 najemców korzysta dziś z powierzchni handlowych wewnątrz budynków, a w sezonie wiosna–lato średnio 2,5 tys. osób prowadzi codziennie sprzedaż z samochodów pod gołym niebem. Oprócz owoców, warzyw i kwiatów w ofercie są sery, jaja, nabiał, konfitury... WR-SRH jest spółką akcyjną z większościowym udziałem Skarbu Państwa. W tym roku ma być przeprowadzona jego prywatyzacja. W pierwszej kolejności akcje będą mogli nabyć akcjonariusze spółki, to jest ponad 800 osób fizycznych i prawnych.

Baśniowe słońce Joanny
W Broniszach handel trwa przez 24 godziny na dobę. Każdy, kto wjeżdża, musi dokonać opłaty na bramkach, które przypominają przejście graniczne. Rzecznik rynku Małgorzata Skoczewska zdradza, że nieraz wykorzystywano to podobieństwo przy kręceniu reklam i filmów. Joanna Oktaba w filmie nie zagrała, choć czas biegnie u niej jak w disnejowskiej baśni. No bo gdzie słońce zachodzi o 16.00, a wstaje o 21.00? Godzinę później Joanna jest już na stoisku w Broniszach. Sprzedaje polskie i zagraniczne warzywa. Najwięcej klientów przychodzi od 4.00 do 8.00 rano, ale towar sprzedaje się także o 1.00 w nocy. Kupują właściciele osiedlowych warzywniaków, restauratorzy i hurtownicy. Wiosną w cenie są nowalijki, zwłaszcza z polskich plantacji. Dlatego młoda kapusta rozchodzi się jak świeże bułeczki, prześcigając holenderskie kalafiory i paprykę. Dobrze schodzi też sałata spod Legionowa. Przed południem Joanna jedzie do domu, by zdążyć ugotować obiad, zrobić pranie, umyć okna... O 16.00 myje zęby i przebiera się w piżamę. Śpi twardo do 21.00.

Małe miasteczko
– Nie ma takich owoców czy warzyw, których nie można byłoby kupić w Broniszach. Wszystko dziś można sprowadzić z najodleglejszych zakątków świata – mówi Małgorzata Skoczewska. – Zwłaszcza w okresie zimowym oferta polskich warzyw i owoców musi być uzupełniana o import. Wiosną sytuacja zaczyna się zmieniać. W tej chwili nie ma już importowanych ogórków, pomidorów, rzodkiewek – podkreśla.

Z bogatego asortymentu rynku korzystają głównie Polacy, ale są też Litwini, Ukraińcy, Rosjanie. Rocznie wjeżdża tutaj ponad 1,5 mln samochodów, co na dobę daje średnio 5,5 tys. wjazdów. – Najwięcej klientów przyjeżdża w czwartek, a także we wtorek – zauważa Skoczewska. Wielu właścicieli stoisk nie tylko sprzedaje towar, ale i zawozi go do klienta. To stąd trafiały na stół Prezydenta RP owoce i warzywa, i nadal dostarczane są do Kancelarii Premiera. Niektórzy prowadzą dodatkowo sprzedaż wysyłkową. Niemniej jednak, głównymi odbiorcami są właściciele restauracji i warzywniaków. W Polsce – mimo rosnącej liczby sklepów wielkopowierzchniowych – obrót świeżymi warzywami i owocami nadal odbywa się za pośrednictwem małych sklepów. Inaczej dzieje się we Francji, Austrii czy Wielkiej Brytanii, gdzie aż 80 proc. warzyw i owoców sprzedaje się w supermarketach. Bronisze wzorowane były na zachodnich trendach. Podobne rynki od wielu lat funkcjonują w Europie. Marché de Rungis pod Paryżem zajmuje obszar aż 290 ha. Sprzedają tam także nieprzetworzone mięso i ryby, czyli to, czego w Broniszach – na razie – nie ma. Spółka chce w przyszłości dokupić kolejne hektary i wybudować nowe hale. Ale rynek i tak jest już dziś małym miasteczkiem, z własną oczyszczalnią, gastronomią, a nawet oddziałem banku.

Skazani na jabcoki
Handlujących na terenie Bronisz można podzielić na dwie grupy. Pierwszą stanowią ci wszyscy, którzy mają stoiska wewnątrz hal, tak jak Joanna Oktaba. Do drugiej grupy należą sprzedający swoje produkty z samochodów zaparkowanych pod gołym niebem. Dla nich są wyznaczone specjalne aleje – osobne dla handlujących ziemniakami, a jeszcze inne dla sadowników. W alei zwanej potocznie „ulicą Marszałkowską” średnio trzy razy w tygodniu nocują Urszula Major z gminy Biała Rawska oraz Teresa Smułkowska z synem Łukaszem z okolic Grójca. O północy Urszula pakuje do samochodu skrzynie niesprzedanych jabłek i po pełnej dobie wraca do domu. Teresa i jej syn Łukasz przyjechali tuż po zmroku. Zamierzają stać do rana, a jeśli nic nie sprzedadzą, zostaną dłużej. Nie chcą wracać bez utargu. Przynajmniej musi się zwrócić za benzynę i wjazd na rynek. Od kilku lat jabłka źle schodzą. Najgorszym rozwiązaniem dla sadowników jest sprzedaż – jak sami mówią – „na jabcoki”. Chodzi o pozbycie się za grosze niesprzedanego towaru w przetwórniach. Łukasz Smułkowski, student SGGW w Warszawie, mówi, że wszystko przez to, że rząd nie wspiera rodzimej produkcji, tak jak to robią rządy innych państw. Podobnego zdania jest Janusz z okolic Rawy Mazowieckiej. Stoi drugi dzień. Między 23.00 a 1.00 aleje wyludniają się, choć samochody dostawcze zostają na miejscu. Wewnątrz nich, na skrzyniach jabłek i workach ziemniaków, do snu układają się handlarze. Śpią pod kocami i kołdrami. Nie wszyscy. Kobiety przy nocnej lampce zawijają w celofan wiązki naci pietruszki i szczypiorek, wyćwiczonym ruchem splatają gumką porcje czerwonej rzodkiewki. Kilku mężczyzn siedzi przy grillowo-piknikowym stoliku. Bynajmniej nie rozgrzewa ich karkówka. Lepiej robi to pochodna ziemniaków w najczystszej wersji.

Bronisze łączą narody i wieki
Wśród różnych gatunków owoców i warzyw Paweł Lewkowicz sprzedaje ziemniaki taro, sprowadzane z Chin, oraz bataty z Ameryki Południowej. Tym sposobem stoisko Pawła zbliża warzywa różnych kontynentów. Ludzi również, bo mimo że taro kupują głównie Azjaci, to po nowości sięgają także Polacy.
Zbliżają też kwiaty. Kazimierz Jurecki obiecuje, że gdy tylko Holendrzy wyhodują zapowiadane tulipany Lecha Kaczyńskiego, będzie je miał na swoim stoisku. Tulipany to jego specjalność. Może o nich długo mówić. Tak jak – kilka stoisk dalej – Waldemar Kozłowski o pelargoniach i papirusach, co pamiętają starożytny Egipt.