Zostawiła mi swojego anioła

publikacja 07.04.2011 08:55

O cudzie powrotu widzenia, różach zrywanych dla Maryi i wieloosobowej orkiestrze z prof. Edwardem Wylęgałą rozmawia Barbara Gruszka-Zych.

Zostawiła mi swojego anioła Henryk Przondziono/Agencja GN Okulistyka Szpitala Kolejowego w Katowicach kierowana przez prof. Edwarda Wylęgałę to czołowy ośrodek, w którym dokonuje się najwięcej transplantacji rogówki oka

Barbara Gruszka-Zych: W Biblii często wspomina się o oczach.
Prof. Edward Wylęgała: – Pan Jezus najczęściej uzdrawia niewidomych. To jest bardzo wymowne, bo 80 proc. świata zewnętrznego odbieramy przez zmysł wzroku. 15 proc. dociera do nas przez słuch, a dopiero reszta przez dotyk, powonienie i smak. Pan Bóg dał nam jedno i drugie oko, żebyśmy widzieli w 3D. Nie musimy chodzić do kina, żeby zobaczyć piękną i kolorową rzeczywistość w wąskim paśmie dla wybranych. Wiele zwierząt postrzega inne barwy niż my.

A jednocześnie w Biblii padają ostre słowa: jeśli powodem pokuszenia ma być twoje oko, wyłup je. Ręka i inne części ciała pojawiają się w dalszej kolejności.
– To nie „oko za oko, ząb za ząb”, ale brzmi równie drastycznie. Wzrok to wrota do świata. Sam jestem wzrokowcem, np. obcych słówek lepiej uczę się, kiedy zobaczę je na papierze. Ale „Bóg nie patrzy takimi oczami jak my, patrzy do serca” – ten 16. wers z I Księgi Samuela przypomniał mi dr Samuel Levinger, przysyłając zaproszenie z tym cytatem na międzynarodowy zjazd okulistów w Izraelu.

Czuł Pan kiedyś na sobie spojrzenie Boga?
– Kiedy przeszczepiałem rogówkę trzymiesięcznemu niemowlęciu. Dziś ta dziewczynka ma kilka lat, dobrze się miewa i chodzi do przedszkola. Wzrok Boga jest inny, a Jego myśli nie są naszymi. Ale „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało”, jak będzie po drugiej stronie, kiedy znajdziemy się blisko Niego.

Powiedział Pan kiedyś, że tłumacz Nowego Testamentu nie konsultował szczegółów z okulistą.
– Czytamy tam: „Ojczyznę mamy jedną, strzeżmy jej jak źrenicy oka”. A powinno być: „strzeżmy jej jak źrenica oko”. Bo tak naprawdę ta kolorowa tęczówka strzeże oko. Zwężając się, chroni je, żeby do środka oka docierało mniej światła.

A gdyby światło padło na rozszerzoną źrenicę?
– Może oparzyć znajdującą się w środku plamkę. Zwykle tak się dzieje na lodowcu, powyżej 3 tys. metrów, albo na plaży. Dlatego trzeba wkładać ciemne okulary, a dzieci powinny nosić czapki z daszkiem.

Częściej niż inni zagląda Pan ludziom w oczy.
– Spojrzeć głęboko w oczy to znaczy obejrzeć część mózgu, jaką jest siatkówka.

Mówi się, że w oczach widać duszę, a Pan, że kawałek mózgu…
– No bo widzimy siatkówkę, a w niej neurony, czyli kawałek mózgu. Nie przesadzajmy z tą duszą. Wybitny nefrolog, prof. Kokot, uważa, że dusza jest w nerkach. Chociaż jak ktoś kłamie, to nie zaczynają go boleć nerki, ani nie rośnie mu nos jak u Pinokia. Ale kiedy mówimy „porozmawiajmy szczerze” – ucieka ze wzrokiem.

Porównuje Pan oko do sali kinowej.
– W jej środku znajduje się przezroczysty ekran, gdzie pada widziany przez nas obraz. Tworzy go dziesięć warstw o grubości 0,23 milimetra. Najistotniejszą jego częścią jest plamka zwana żółtą, czyli 5,5-milimetrowe kółko. Dzięki niej widzimy ostro szczegóły i barwy. Zwyrodnienie plamki siatkówki AMD stało się chorobą XXI wieku. Nie zawsze możemy mu zapobiec. Ograniczenia medycyny są tak ogromne, a wciąż się trąbi, że możemy wszystko.

A jednocześnie stale przekracza się granice, czego przykładem są przeszczepy rogówki, których Pan z zespołem wykonał ponad 1700.
– Podchodzę do tego z pokorą. Po operacji oko jest zakryte przez 12 godzin i ani ja, ani pacjent nie wiemy, co będzie. Wzrok daje Stwórca, a my jesteśmy tylko pośrednikami. To dla mnie wielkie szczęście, że mogę być świadkiem cudu powrotu widzenia. Bo co innego można przeżywać, obserwując np. 50-letnią pacjentkę, która zobaczyła świat po 10 latach. Najpierw zdziwiła się, jakie ma zmarszczki, a w domu stwierdziła, że trzeba pomalować ściany.

Oprócz zmarszczek zobaczyła Pana Profesora.
– Nic wtedy nie powiedziała, tylko z oczu popłynęły jej łzy wzruszenia. Nieraz miałem wielką satysfakcję, kiedy widziałem, jak salowa uczyła pacjentkę obsługiwać komórkę. Ale ja sam nie mam komórki i telewizora od 12 lat. To postanowienie, które podjąłem ze względu na dzieci, które spędzały przed ekranem dużo godzin. Poza tym wolę coś przeczytać, napisać – oprócz własnych książek recenzje habilitacji, doktoratów. Powoli buduję własną szkołę, którą tworzy już 15 uczniów.

Szyje Pan rogówkę nitką grubości włosa, trzeba mieć talent.
– A błąd wielkości jednej dziesiątej milimetra może być zgubny w skutkach. Ja talent nazywam darem Bożym. Ważne, żeby nie schować go pod korcem, ale wystawiać na światło. Każdy ma jakiś dar. Słowem też można uleczyć albo skrzywdzić.

Pierwszy przeszczep rogówki wykonał Pan w 1991 r.
– Pod okiem prof. Szaflika w szpitalu św. Barbary w Sosnowcu. Potem było następnych 400 zabiegów przy wsparciu drugiego nauczyciela – prof. Wandy Romaniuk. W 2000 r. przeszedłem do Szpitala Kolejowego w Katowicach. To było wyzwanie – oddział zamknięty, trzeba było zaczynać od początku. Zamówiłem wtedy portret św. Karola Boromeusza. Mam do niego sentyment, bo kiedy w 1989 r. dostałem stypendium od Jana Pawła II, pojechałem na uniwersytet do Pavii, gdzie mieszkałem w założonej przez niego bursie. Chciałem Boromeusza, ale artyście nie wychodził niefotogeniczny nos świętego i namalował o. Pio. To właśnie z jego wstawiennictwem wiążę pomoc w rozwijaniu naszej okulistyki. Nawiasem mówiąc, to fenomen, że w małym San Giovanni Rotondo jest świetna okulistyka, która miała laser do przeszczepu rogówek wcześniej niż w Rzymie.

Jaka jest rozpiętość wieku operowanych?
– Niesamowita – od 3 miesięcy do 93 lat, a na zaćmę nawet 99 lat. Kiedy spojrzałem w metrykę tamtej pacjentki, musiałem skomentować: „Pani ma sto lat”. A ona na to: „O, przepraszam, dopiero za dwa miesiące”.

Na Pana oddziale pracują siostry zakonne.
– Mamy trzy siostry salwatorianki, jedną służebniczkę, jedną mariankę. Może jest jeszcze jakaś skrytka. Wspólnie ze świeckimi tworzą świetny 20-osobowy zespół. Nikt sam niczego nie zrobi. Ważny jest zespół, od salowej przez oddziałową, kapelana po dyrygenta. To wieloosobowa orkiestra.

Czego ich Pan uczy?
– Tego, co przeczytałem u ks. Twardowskiego: „Żeby być dobrym kapłanem, trzeba być najpierw dobrym, zwykłym człowiekiem”. Przekładam to: „Żeby być dobrym lekarzem, trzeba być najpierw dobrym, zwykłym człowiekiem”.

Musiał Pan to wiedzieć wcześniej.
– Wziąłem to z domu. Mama sama wychowywała mnie i dwóch braci, i chyba nieźle jej się to udało. Ojca przejechała koparka, kiedy wracał z pracy. Miałem wtedy 13 lat. A tak naprawdę jako najmłodszy byłem takim synkiem babci. Moja babcia Karolina to święta osoba. Wdowa od 36. roku, pracowała od rana do wieczora. Często w dzieciństwie jeździłem do jej rodzinnej wsi Szare. Na początku lat 60. chyba nikt tam nie miał zegarka. Ale była dzwonnica i „Anioł Pański” był takim naszym zegarem. Zawsze w południe przestawaliśmy pracować w polu i modliliśmy się. Babcia codziennie odmawiała Różaniec. Często przyklękała przed naszym domowym ołtarzykiem z porcelanową Matką Bożą, którą dostała z austriackiego Altenbergu. Przynosiliśmy przed nią kwiatki. Jaka to była frajda – uciąć różę dla Matki Boskiej. Oczywiście w piątek nie jadło się mięsa. I broń Boże, żeby coś robić w niedzielę. Trzymam się tego do dziś. To dzień niepodobny do pozostałych dni.

Babcia wychowywała świadectwem, a Pan z żoną Waszą czwórkę?
– Moja żona jest zasadnicza i wymagająca. Najważniejsze, żeby dzieciom towarzyszyć. Mamy ich czworo – 22-letniego Jasia, który ma imię od Jana Vianneya, 21-letniego Adama, którego patronem jest brat Albert, 18-letnią Małgosię, która miała mieć imię Aniela, od bł. Anieli Salawy, i 11-letniego Filipa, którego patronem jest Filip Nereusz. Towarzyszymy im w życiu, ale także na katechezie. Przy okazji można się wiele nauczyć.

Czego?
– Pokory, świadomości, że wszystkiego się nie potrafi. Nam, dorosłym, wydaje się, że już wszystko umiemy, a dzieci czują swoją bezradność. Jak się ma różne tytuły, pokora łatwo nie przychodzi.

A czego uczy się Pan od pacjentów?
– Że ważna jest tolerancja, że nie każdy musi mieć takie poglądy jak ja. Zdarzają się niewierzący, którzy widzą, że jestem taki trochę nawiedzony. Bo ilu profesorów ma w gabinecie plakat z dwumetrowym papieżem, Matkę Boską i krzyż franciszkański?

Czy ktoś z chorych zwierzył się, że jest ateistą?
– Mam takiego jednego pacjenta, ale powiedział to z zazdrością, że nie potrafi wierzyć jak ja. Takiemu choremu poświęcam zdecydowanie więcej czasu. Nie staram się z nim dyskutować na temat wiary, bo mogłoby to wyglądać, że chcę kogoś na siłę nawracać. Ale poświęcam mu czas, bo potrzebuje więcej ciepła.

Każdy z nas potrzebuje.
– Ale wierzący ciepło mają z góry. Nie wystarczy tylko mówić o Bogu, trzeba pokazywać, że się Nim żyje. To jest też jakaś misja lekarza.

Miał Pan dużą więź z nieżyjącą już charyzmatyczką – s. Marią od Przenajświętszej Trójcy z Karmelu w Koszycach.
– W jednym z listów napisała mi, że codziennie, kiedy operuję, stoi koło mnie jej Anioł Stróż. Zostawiła mi go też po swojej śmierci. Widocznie jestem za słaby, ale w trudnych sytuacjach rzeczywiście dostaję jakiejś siły.