Rosłam wśród biało-czerwonych opasek. Anna Bojarska-Urbańska wspomina swoich rodziców – powstańców warszawskich

GN 30/2023 |

publikacja 27.07.2023 00:00

Anna Bojarska-Urbańska opowiada o swej mamie, Teresie Sułowskiej-Bojarskiej – pisarce, która walczyła w powstaniu warszawskim.

Anna Bojarska-Urbańska z portretem matki. Anna Bojarska-Urbańska z portretem matki.
roman koszowski /foto gość

Barbara Gruszka-Zych: Kiedy dowiedziała się Pani, że mama brała udział w powstaniu? 

Anna Bojarska-Urbańska:
Wiem o tym niemal od urodzenia. I tata Zbigniew Bojarski, i mama Teresa Sułowska byli powstańcami. Ze starszą ode mnie siostrą Joanną rosłam wśród biało-czerwonych opasek, nieustannych rozmów nawiązujących do czasu wojny. A najważniejszymi wydarzeniami rodzinnymi były wyjazdy każdego roku 1 sierpnia na groby kolegów rodziców na wojskowych Powązkach.

Tak przeżywaliście rocznicę wybuchu powstania?

Rodzice najczęściej spotykali się z żyjącymi kolegami powstańcami przy kwaterach „Baszty” i „Odwetu”. Wieczorem całą grupą zbieraliśmy się na Żoliborzu u ciotki Hanki Rozwadowskiej. Było nas sporo, bo prawie wszystkie ciotki i wujkowie brali udział w powstaniu. Młodsza siostra mamy Maria Dmochowska – ciocia Kizia, która była w „Odwecie” razem z moim tatą, jej brat, mój wujek Tadeusz Sułowski. No i ciocia Zosia, starsza siostra mamy, szara urszulanka, która nie poszła do powstania, ale nim żyła, i cała masa znajomych. Najpierw coś się jadło, a potem do później nocy śpiewało piosenki powstańcze. Niedawno zdałam sobie sprawę, że w tamtym czasie rodzice ukrywali przede mną mnóstwo faktów z życia rodziny, by mnie chronić. Choćby to, że ojciec mojego ojca Antoni Erazm Bojarski był jednym z oficerów zamordowanych w Charkowie. Bali się, że dziecko może się gdzieś niechcący wygadać.

Na co dzień żyli miłością do ojczyzny…

Można rzec, że zatrzymali się w czasach wojny. Wydawało mi się to wówczas egoistyczne, że ich przeszłość powstańcza była dla nich ważniejsza niż aktualny bieg życia.

Pani wybrała podobnie.

Też jestem takim odmieńcem. Kiedy wyrośnie się w innym ogrodzie, zostaje się jego częścią. Ktoś mi kiedyś powiedział, żebym odcięła pępowinę. Nie potrafię, myślę, że są moimi rodzicami „przy okazji”. Przede wszystkim są dla mnie ważni jako ludzie. Stanowią mój podstawowy punkt odniesienia i po prostu ich kocham.

Czego Panią nauczyli?

Otwarcia na drugiego, a przede wszystkim szacunku dla życia w ogóle. Ojciec został lekarzem, bo wojna go naznaczyła. Jego „rówieśni”, jak pisała mama, tracili życie, więc wiedział, jak trzeba je cenić.

Mama po wycofaniu się Niemców z Warszawy nadal się narażała.

Wróciła do niej na krótko, by uczestniczyć w ekshumacjach i pochówkach poległych kolegów, a przede wszystkim, by pochować swojego dowódcę, porucznika „Pasa”. Jednak zaraz po zakończeniu wojny rodzice wyjechali na studia do Łodzi, gdzie ruszyły pierwsze uczelnie. Mama studiowała tam polonistykę i pedagogikę, a ojciec medycynę. Jej miłość zginęła w powstaniu; ojca poznała jako kolegę młodszej siostry. Kiedy już się pobrali, tata dostał zadanie stworzenia pierwszego oddziału neurochirurgicznego we Włocławku. Przenieśli się tam, jak się okazało, na 30 lat. Dopiero w latach 90. wrócili do swojej Warszawy. Mama – pełna pasji nauczycielka polskiego w czerwonej Łodzi – była stale wyrzucana z pracy jako córka obszarnika, która nie ma prawa uczyć dzieci robotniczo-chłopskich. We Włocławku też podjęła pracę w szkole.

Tam również nie zostawiono rodziców w spokoju.

Z racji swej przeszłości powstańczej i pochodzenia stale mieli na karku jakichś panów ze służb bezpieczeństwa. Pamiętam, gdy pewnego dnia wracałam z mamą ze szkoły, podjechała czarna wołga. Wtedy mama ze spokojem poleciła: „Aniu, sama wsiądź do autobusu numer 4 i wróć do domu”. Wykonałam zadanie, a co było wtedy z mamą – nie wiem. Byli powstańcy prześladowani przez władze komunistyczne trzymali się razem. Często odwiedzali moich rodziców, bo ojciec pomagał im jako lekarz.

Pani mama napisała książkę „Codzienność. Sierpień–wrzesień 1944”, którą znawcy przedmiotu oceniają jako równie ważną co „Pamiętnik z powstania warszawskiego” Białoszewskiego.

Po zawale serca zrezygnowała z pracy w szkole i zajęła się zawodowo pisaniem. W latach 70. ubiegłego wieku ktoś, rzekomo rabunkowo, włamał się do naszego mieszkania. Zginęła wtedy bezcenna korespondencja z Wańkowiczem, Iwaszkiewiczem, Bartelskim, ale też zeszycik wyniesiony z powstania. Na szczęście wcześniej mama spisała i ukryła te wspomnienia. Dziś wiemy, że to była akcja służb.

Czytała Pani tę książkę, kiedy mama ją pisała?

Pierwszym czytelnikiem był ojciec, dopiero potem duże fragmenty dostawałyśmy my z siostrą. I ja zaproponowałam tytuł. Pod wrażeniem lektury powiedziałam: „Mamo, to jest opis waszej codzienności”.

Mama już wcześniej angażowała się w działalność podziemną. Jak wtedy wyglądała jej codzienność?

Kiedy uczyła się w liceum nazaretanek, siostry wyznaczyły ją do pracy w konspiracji. W marcu 1941 r. złożyła przysięgę i została skierowana do I Oddziału Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej, następnie – Armii Krajowej. Wtedy odbyła różne kursy: łączności, sanitarny, obserwacji i umiejętności rozpoznawania wojsk niemieckich, posługiwania się bronią, obsługiwania stacji nadawczo-odbiorczej, szyfrowania. W połowie 1943 r. została szyfrantką i otrzymała pseudonim Dzidzia. Zaczęła działać w małym sabotażu, pracując w fabryce produkującej konserwy dla Niemców. Sabotaż polegał na dosypywaniu do konserw środków powodujących rozwolnienie, a pseudonim Dzidzia miał dezinformować, sugerując, że chodzi o jakąś głupiutką dziewczynę. Na co dzień biegle szyfrowała i rozszyfrowywała meldunki i informacje, prowadziła obserwacje, uczestniczyła jako stenografka w spotkaniach dowództwa.

Gdzie dostała skierowanie w Godzinie „W”?

Przydzielono ją do Wojskowej Służby Ochrony Powstania w składzie Zgrupowania Pułku „Baszta”, w Obwodzie V Warszawskiego Okręgu AK na Mokotowie. Jako łączniczka otrzymała pseudonim Klamerka, bo jej bezpośrednim przełożonym był porucznik „Pas” – Jan Tomasz Krzyżkiewicz.

W książce pisze, że pod ostrzałem przyszło jej też chodzić z motyką i workiem, szukając kartofli.

Był głód, więc trzeba było dla wielu zdobywać jedzenie. Życie toczyło się w różnych odsłonach. Kiedyś weszła do opuszczonego mieszkania z wanną pełną wody, gdzie kilkakrotnie się kąpała. Poruszył mnie opis śmierci konia Barego, którego trafiły kule, kiedy wiozła z nim transport. Córka ziemianina, która od dziecka jeździła konno, kochała konie, musiała patrzeć, jak gotują z niego zupę dla powstańców. Gdy została ranna, nie płakała z powodu rozciętej nogi, lecz zniszczonej skarpetki. Później mówiła, że wtedy żyło się tylko przez chwilę i każdy moment był jedyny. Jak większość miała przekonanie, że to walka straceńcza. Ale do powstania poszła bez wahania, bo to był wyczekiwany oddech wolności.

We wrześniu 1944 r. została ciężko ranna w nogę, ramię i głowę.

Kiedy z całą grupą zatrzymali się w kamienicy przy parku Dreszera, walnęła w nią bomba i wszyscy oprócz mamy zginęli. Obudziła się poraniona. Ktoś pod ostrzałem wyniósł ją do piwnicy i w niej oberwała jeszcze w głowę. 27 września po kapitulacji Mokotowa dostała się do niemieckiej niewoli w Pruszkowie, skąd uwięzionych mieli wywieźć do obozu. Nagle jakiś Niemiec wbrew protestom wyniósł ją do grupy rannych cywili, tym samym ratując jej życie. Potem kilka tygodni leżała w szpitalu w Milanówku, gdzie dr Paweł Rudnicki operował jej nogę.

Przeżyła 90 lat. 30 lipca tego roku wypadają jej setne urodziny.

Nieraz zastanawiała się, dlaczego właśnie jej zostało darowane długie życie. „Żebym mogła się modlić za moich kolegów” – znalazła odpowiedź. Nigdy ani z siebie, ani z nich nie robiła bohaterów. W „Codzienności” wręcz odzierała tamtą rzeczywistość z tzw. bohaterstwa.

A kto jest dla Pani bohaterem?

Ten, kto wie, że kiedy trzeba coś zrobić, robi to. Jeśli mamy przekonanie, że Ktoś nas prowadzi, a tak jest, to trzeba słuchać tego, co nam podpowiada. Po ukazaniu się „Codzienności” mama obawiała się, że przetrwa jako autorka jednej książki o powstaniu, a przecież zajmowała się głównie beletrystyką historyczną. Kiedy pod koniec życia straciła wzrok, prawie po omacku spisywała w zeszycie wielkimi literami historię swojego brata Jerzego, postrzelonego podczas akcji wykonania wyroku na konfidencie w 1943 r. Od debiutu w 1965 r. ukazało się jej 15 książek, m.in. „Cierniowa mitra” – o bp. Michale Kozalu, „W imię trzech krzyży” – o Julii Urszuli Ledóchowskiej czy „Ucho igielne” – o ks. Adamie Czartoryskim, salezjaninie.

We wznowieniu „Codzienności” znajduje się też dodatek z jej wierszami.

Tworzyła je całe życie. Kiedy dorastałam, zabierała mnie na spotkania autorskie i wtedy nauczyłam się jednego z nich, którego fragment zawiera kwintesencję jej życia: „A kiedy będziemy już niemi/ jak ziarno zmłócone w żarnach/ gdy położymy się w ziemi/ gdy przeminiemy zwyczajnie/ niech ci co się znów narodzą/ ci którzy w dzieje nas zamkną/ powiedzą dobry urodzaj / i żyć im było warto (…)”. •

Anna Bojarska‑Urbańska

Teatrolog, aktorka, pieśniarka, menedżer kultury, prezes Fundacji Piwnica Poetycka ENS na Rzecz Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Współtworzy osiedlowe, autorskie miejsce spotkań „KREDENS POD OKNAMI” na Pradze-Południe w Warszawie.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.