Czuję się tam wolna

Tomasz Rożek

GN 23/2011 |

publikacja 09.06.2011 00:15

O zdobywaniu kosmosu, latach treningów i serze roquefort z Claudie Haigneré, francuską astronautką, rozmawia Tomasz Rożek.

Czuję się tam wolna fot. pap/EPA PHOTO/ANATOLY MALTSEV Kosmodrom Bajkonur, niedziela 21 października 2001 roku, tuż przed wejściem na pokład kapsuły Sojuz, w której załoga w składzie: kapitan Wiktor Afanasjew (u góry), Claudie Haigneré (w środku) i Konstantin Kozejew (u dołu) doleci na pokład Międzynarodowej Stacji Kosmicznej

Claudie Haigneré francuska astronautka i doktor nauk medycznych (specjalizacje: medycyna kosmiczna, reumatologia i neurofizjologia). W latach 2002–2004 minister ds. badań naukowych i nowych technologii, a w latach 2004–2005 minister ds. europejskich w rządzie Francji. Dzisiaj kieruje centrum naukowym Universcience pod Paryżem.

Tomasz Rożek: Czego my tak właściwie szukamy w kosmosie?
Claudie Haigneré: – Granic, które można przekraczać. By było to możliwe, cały czas musimy udoskonalać technologie, jakie mamy do dyspozycji. Często występuję publicznie i opowiadam o tym, czego jako astronautka doświadczyłam. Niezależnie od tego czy mówię do dzieci, czy dorosłych, widzę, że my, ludzie, potrzebujemy wizji i marzeń. Poszukiwanie i dowiadywanie się, zaspokajanie naszej ciekawości – to nam daje siłę do życia. Chęć przeżycia przygody, naukowej, intelektualnej, w zasadzie każdej, charakteryzuje nas jako ludzi i jest nam potrzebne do funkcjonowania. Tak samo jak nowe technologie, elektronika, telekomunikacja, nowe materiały czy wiedza, także ta biologiczna.

Czego bardziej nam trzeba: nowych technologii czy wizji i marzeń o przekraczaniu granic?
– Tych dwóch rzeczy nie da się rozdzielić. Możemy marzyć, ale gdy będziemy chcieli te marzenia realizować, potrzebujemy technologii. Nasz rozwój napędzają marzenia. I to jest właśnie siła badań kosmicznych.

Wspomina Pani o wizji, przekraczaniu granic i przygodzie, a wszystko w kontekście Pani pobytów na orbicie. A może lepiej, gdyby poza ziemską atmosferę latały roboty? Byłoby taniej, bezpieczniej i szybciej.
– Latamy w kosmos nie tylko po to, by przyglądać się gwiazdom i planetom, ale także by dowiedzieć się więcej o samym człowieku czy – bardziej ogólnie – o życiu. Dopiero na orbicie możemy zbadać, jak w mikrograwitacji funkcjonują nasze mięśnie, serce, mózg czy zmysły. Dopiero w kosmosie możemy badać adaptację organizmów żywych, nie tylko człowieka, do zmieniających się warunków. Na Ziemi tę wiedzę wykorzystujemy, by pomóc osobom, które cierpią na różne przewlekłe choroby. Jak chociażby osteoporozę. W kosmos będzie latało coraz więcej inteligentnych robotów, ale one nie zastąpią człowieka, tylko będą dla niego wsparciem. Kosmos to środowisko nieprzewidywalne, a w takich warunkach roboty, nawet najlepsze, nie poradzą sobie. Potrzebny jest człowiek, który potrafi szybko podejmować decyzje i odpowiedzialnie zmieniać plany, dostosowując je do zaistniałej sytuacji.

Jaka będzie przyszłość podboju kosmosu przez człowieka?
– Myślę, że Mars i baza naukowa na Księżycu. To nie są jeszcze kwestie przesądzone, cały czas odbywa się na ten temat dyskusja. Czy baza powstanie, czy nie, zależy od tego, czy uznamy, że mamy w tym naukowy interes. W Rosji trwa eksperyment Mars500, w ramach którego ochotnicy zostali na 500 dni zamknięci w izolacji i próbują funkcjonować bez kontaktu ze światem zewnętrznym. To jedna z takich nieśmiałych prób zmierzenia się z wyzwaniem długotrwałych lotów międzyplanetarnych.

Jak Pani stała się astronautką?
– W lipcu 1969 roku, wtedy gdy Amerykanie lądowali na Księżycu, miałam 12 lat. Jak wszyscy śledziłam tamte wydarzenia i pamiętam, że w którymś momencie pomyślałam: „A dlaczego ja bym tam miała nie polecieć?”. Odkąd pamiętam, ćwiczyłam gimnastykę i chciałam zostać nauczycielem WF-u. Maturę zrobiłam dwa lata przed czasem i nie mogłam iść na studia wychowania fizycznego, musiałam te dwa lata odczekać. Żeby się nie nudzić, poszłam na studia medyczne. Po jakimś czasie, gdy mogłam już zdawać na AWF, mój profesor wezwał mnie i poprosił, żebym przemyślała tę decyzję. Prosił, bym została na studiach medycznych. Przekonał mnie i tak zostałam reumatologiem, a później neurologiem. Oczywiście cały czas aktywnie uprawiając sport. Pracowałam już jako lekarz w jednej z paryskich klinik, gdy pewnego dnia zobaczyłam ogłoszenie francuskiej agencji kosmicznej CNES o poszukiwaniu naukowców gotowych do pracy na orbicie. Przypomniałam sobie wtedy to, o czym pomyślałam jako 12-latka. Odpisałam telefon i zadzwoniłam.

Ile lat później była Pani na orbicie?
– 8 miesięcy trwała selekcja. Z tysiąca osób, które się zgłosiły, po kilku rundach zostało siedem. Byłam wśród nich jedyną kobietą. To był rok 1985, a na orbicie po raz pierwszy byłam jedenaście lat później, w 1996.

Co działo się przez te 11 lat?
– Treningi, treningi i jeszcze raz treningi. Głównie w Rosji. Przez jakiś czas praktycznie zamieszkałam w Gwiezdnym Miasteczku w Rosji, gdzie znajduje się Centrum Treningu Kosmonautów im. Gagarina. Najpierw skończyłam trening przeznaczony dla naukowców pracujących w kosmosie. Później zostałam inżynierem rosyjskiej kapsuły Sojuz i inżynierem stacji MIR. Dzisiaj nie potrafię z pamięci wyliczyć, w ilu kursach, treningach i warsztatach brałam udział. W końcu zdobyłam certyfikat uprawniający mnie do pilotowania kapsuły Sojuz. Jako pierwsza kobieta. To była jedna wielka przygoda. Nie było łatwo, musiałam naprawdę dużo pracować, ale jak widać, udało mi się. Cały czas powtarzałam sobie to, co po raz pierwszy przyszło mi do głowy, gdy miałam 12 lat. „A dlaczego ja bym miała tam nie polecieć?”.

W końcu nadszedł ten dzień. Siedziała Pani na szczycie ogromnej rakiety. Ktoś nacisnął guzik „start” czy to może Pani go nacisnęła?
– Nie, ja nic nie naciskałam (śmiech).

Jak Pani wspomina te sekundy? Było strasznie?
– Na pewno nie było strasznie. W ogóle się nie bałam. To pewnie wynik profesjonalnego przygotowania nas, załogi, przez psychologów. Czułam za to zniecierpliwienie. Czekałam na ten moment 11 lat. Wiedziałam, że to, co robię, jest ryzykowne. Ale ryzykownych jest wiele zachowań. Nas uczono w czasie treningów, żeby zaufać technologii i zaufać sobie. Strach i emocje w niczym tutaj nie pomogą. Byłam i dalej jestem pod wrażeniem technologii rosyjskich rakiet Sojuz. One były wynoszone w kosmos ponad 1500 razy.

Czy w czasie startu rakiety w środku, w kapsule, jest głośno?
– Tak. Czuje się też dosyć duże przyspieszenie. Kilka razy większe niż przyspieszenie ziemskie. I wibracje, choć, jak mi powiedzieli koledzy astronauci, przy starcie rakiet te wibracje są znacznie mniejsze niż przy starcie wahadłowców.

Ile trwał Pani lot na orbitę?
– Na pierwszą, niską orbitę Ziemi, gdzieś na wysokość 200 km, leci się około 8 minut i 30 sekund. Gdy weszliśmy w obszar mikrograwitacji, poczułam się autentycznie wolna. Nic mnie już nie ciągnęło ku dołowi, ku ziemi. Ale to nie był jeszcze koniec podróży. Stacja kosmiczna jest zawieszona na wysokości około 400 km. By do niej dotrzeć, potrzeba kolejnych 48 godzin. Dwa dni manewrów i przygotowywania do dokowania.

W końcu dokowanie. Jak było na stacji kosmicznej?
– Pierwsze, co pomyślałam, gdy weszłam na pokład stacji MIR, to: „jak tutaj jest dużo miejsca”. Po tylu godzinach w ciasnej kapsule Sojuz wydawało mi się, że wnętrze stacji jest ogromne. Można się w nim wyprostować i poruszać wszystkimi mięśniami. W 2001 r. byłam w kosmosie po raz drugi, na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Ale tę stację dopiero budowali i składała się wtedy tylko z dwóch modułów. Strasznie na niej było ciasno.

Co Pani robiła, będąc na orbicie?
– Eksperymenty naukowe. Różne. Głównie z dziedzin nauk biologicznych, ale także z fizyki. Brałam także udział w testach różnych technologii. Przez okna stacji obserwowałam również zjawisko, które można by porównać do błyskawic lecących w odwrotnym kierunku. Nie w kierunku Ziemi, tylko w przestrzeń kosmiczną. Z Ziemi tych błysków w ogóle nie widać.

Jak jest w przestrzeni kosmicznej? Zimno, ciemno i samotnie?
– Nie trzeba tam lecieć, by wiedzieć, że przestrzeń kosmiczna na pewno nie jest naturalnym miejscem dla ludzi. Ale to nie powód, byśmy tam nie przebywali. Mówi pan: ciemno, zimno i samotnie. Ja nie odczuwałam samotności, raczej zmęczenie. W kosmosie astronauta ma mnóstwo pracy. Każda minuta jest czymś zajęta. To zmęczenie wynikało z przepracowania, ale także – nie będę tego ukrywała – z wielu niedogodności. Miejsca jest mało, nie ma jak się porządnie umyć, jedzenie…

No właśnie. Kuchnia dla Fran­cu­za to ważna sprawa.
–Tak. Na mój pierwszy lot prowiant dla mnie przygotowali uczniowie z jednej ze szkół hotelarskich na południu Francji. To był bardzo ciekawy projekt, także naukowy. Oni musieli to przygotowywać w odpowiednich warunkach i w odpowiedni sposób. Myślę, że sporo się przy okazji nauczyli. Na orbitę wzięłam ze sobą butelkę dobrego wina z Burgundii i kawałek sera roquefort.

Jak długo przebywała Pani w kosmosie?
– W czasie pierwszej misji byłam na orbicie 3 tygodnie, a za drugim razem 10 dni. To były bardzo pracowite dni. Czasami nie miałam nawet czasu wyjrzeć za okno. Mój mąż też jest astronautą i był na stacji kosmicznej przez 6 miesięcy. On miał więcej czasu. Mógł czasami poczytać książkę, pisywał nawet dla jednej z francuskich gazet, „Le Figaro”, artykuły. Poza tym w kosmos zabrał ze sobą saksofon i w chwilach wolnych grywał na nim. Wrócił z masą różnych zdjęć.

Odnalazła Pani Francję z kosmosu?
– No i tu był problem. Rezygnując z części snu, starałam się jak najczęściej wyglądać za okno, ale to było bardzo trudne, bo stacja okrąża całą ziemię w około 90 minut. Za każdym razem, gdy udało mi się wygospodarować kilka minut, coś utrudniało obserwacje. Albo nad Francją były chmury, albo akurat byliśmy nad Pacyfikiem i pod nami był tylko niebieski ocean. Kiedy indziej we Francji była noc.

Poleciałaby Pani jeszcze raz?
– Gdyby jutro zadzwonił do mnie ktoś z Europejskiej Agencji Kosmicznej i zapytał, czy chciałabym lecieć, nie zastanawiałabym się nawet sekundy. Zapytałabym, gdzie i kiedy mam się stawić.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.