Nie eksperymentujmy na człowieku

Choć nie zakończyły się jeszcze badania, dotyczące technologii wspomaganego rozrodu u zwierząt, już stosuje się ją u ludzi, i to na masową skalę – podkreśla w rozmowie z KAI prof. Andrzej Kochański. Genetyk zwraca uwagę, iż z prowadzonych na świecie badań jednoznacznie wynika, że w populacji dzieci poczętych in vitro występuje zwiększony odsetek wad wrodzonych.

Tak, obecnie nie jesteśmy w stanie tego określić. Z jednej strony, wzrasta odsetek dzieci z in vitro. W krajach rozwiniętych dzieci poczęte po zastosowaniu ART stanowią około 1,5 proc. wszystkich urodzeń. Z drugiej zaś strony, przemodelowuje się nasz genom. Oczywiście, genom człowieka ewoluuje, jest dynamiczny ale ta dynamika jest powolna, bo jest on dobrze zabezpieczony przed groźnymi zmianami. Tymczasem poprzez ART pewne rzeczy odblokowujemy. Najprawdopodobniej – na to nie ma dowodów, ale są przesłanki – odblokowujemy tzw. skaczące geny, transpozony. U zdrowych ludzi przemieszczają się one po genomie z bardzo niską wydajnością, ale po ich odblokowaniu za sprawą ART, mogą przemieszczać się bardzo szybko.

Nie ma więc wątpliwości, że na skutek tej technologii będzie się zmieniać pula genetyczna. Ale w jakim kierunku?

W procedurze zapłodnienia in vitro ułatwiamy też przenoszenie „starych” mutacji, które nie miały szans na to, żeby się rozpowszechnić, bo były eliminowane przez niepłodność. Teraz wracają do puli genów.

Trzeba też zdać sobie sprawę, że w populacji z czasem będzie wzrastał odsetek osób spokrewnionych, bowiem anonimowi dawcy spermy potrafią być ojcami kilkudziesięciu dzieci. W związku z tym, w pewnym regionie nagle pojawi się kilkadziesiąt braci i sióstr, nie mających pojęcia, że mają wspólnego ojca i są spokrewnieni.

Warto przypomnieć, że wzrost liczby osób z podobnym garniturem genetycznym w populacji nie jest zjawiskiem korzystnym. Są uczeni, którzy twierdzą, że przyczyną wygaśnięcia niektórych dynastii w Europie i starożytnym Egipcie była kumulacja wad wrodzonych wywołana małżeństwami krewniaczymi. Władca był bezpłodny, co było równoznaczne z końcem dynastii.

Nie można mieć jednak pretensji do kapłanów w starożytnym Egipcie, gdyż nawet ci najlepiej wykształceni ludzie nie znali genetyki.

Tak więc pula genetyczna się zmienia, wprowadzamy nowe mutacje poprzez zmiany epigenetyczne (modyfikacje genów bez zmian w ich sekwencji).

Nie ma na to dowodów, ale prawdopodobne jest, że uruchamiamy elementy ruchome genów, czyli w istocie poddajemy genom bardzo dynamicznej, ostrej "obróbce". Pytanie, jak on to zniesie?

Warto powiedzieć, że ukazała się bardzo interesująca praca, w której dowiedziono zwiększonej częstości jednej z wrodzonych wad serca - tetralogii Fallota - w populacji dzieci poczętych z zastosowaniem ART. To bardzo istotne, gdyż właśnie tetralogia Fallota w dość znacznym stopniu zależy od zaburzeń epigenetycznych. Udowodniono w przypadku tej wady zaburzenia metylacji jednego z tzw. skaczących genów.

Jak wygląda procedura in vitro od strony czysto biologicznej?

Wydaje się, że sedno biologiczne sprawy tkwi w rozwoju zarodka, który w pewnym okresie życia pozostaje poza organizmem matki. Nikt nie wie, jakie impulsy oraz ile i w jakich konfiguracjach zarodek ten otrzymuje z organizmu matki. W momencie, w którym usuwamy zarodek z naturalnego środowiska i pozbawiamy go impulsów, o których w ogóle nie wiemy, jak działają – genom (materiał genetyczny) reaguje bardzo dziwnym zachowaniem. Taki "zwichnięty" genom zostaje wszczepiony matce i zaczyna się powielać. Komórki zaczynają się dzielić, ale już na złej matrycy.

Problem polega na tym, że to, co się dzieje z zarodkiem jest kluczowe, bo najwrażliwszy jest właśnie ludzki zarodek, nawet nie płód. W przypadku technologii ART mamy sytuację przedziwną: zarodek umieszcza się w zupełnie nieznanym środowisku i twierdzi się, że rozwija się prawidłowo, czego dowodem ma być podział komórki. A przecież podział to jest efekt, natomiast pod tym podziałem działają potężne „fabryki molekularne”. Z tym, że w tych okolicznościach nie działają one prawidłowo.

Problem dotyczy zatem kontroli nad maszynerią komórkową. Może kiedyś ktoś to opanuje, ale jest to materia tak skomplikowana, że biorąc pod uwagę dzisiejszy stan wiedzy, nie wyobrażam sobie kontroli nad aparatem komórkowym. Nie chodzi o to, co „widzi” embriologia, histologia, a więc o podziały, mnożenie i wzrost. Mam na myśli to, co dzieje się wewnątrz komórki. Gdybyśmy zobaczyli, co dzieje się we wnętrzu zarodka – to są jakieś przedziwne fale metylacji (przyłączanie grup metylowych), które przez niego przechodzą, ale to wszystko udaje się w cudowny sposób. Ten proces budzi podziw naukowców. Wiemy jednak, że nie jest to proces niezależny od impulsów zewnętrznych. Ten proces jest sterowany nadzwyczaj precyzyjnie.

Mówię o zarodku, ale wspomnijmy też o traktowaniu ludzkich gamet, to są bardzo wrażliwe struktury. Niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, że dojrzewanie ludzkich gamet jest niesłychanie skomplikowane z punktu widzenia epigenetyki. To jest odrębny, nieznany świat. Gorzej, jeśli do zapłodnienia pozaustrojowego używa się niedojrzałych gamet.

Skupiamy się na genach, a co z białkami, co z maszynerią komórkową, co z innymi składnikami komórki? Nie wiemy, bo to wszystko trzeba byłoby zbadać. Tymczasem obserwacja odbywa się ciągle na poziomie podziału komórki: jeśli jest podział, to znaczy, że wszystko jest w porządku. Ale to nie jest ten poziom. Przypomina mi się stwierdzenie pewnego kosmonauty, który zameldował z kosmosu, że Boga tam nie zobaczył...

Czyli: arogancja wobec nauki?

Tak. Tym bardziej, że dopiero epigenetyka (która jest nowa nauką, zrodzoną na gruncie genetyki) pokazała, że geny są bardzo dynamiczne i zmieniają się niezwykle precyzyjnie. Ale jak? Tego dziś nikt jeszcze nie wie. To, co dzieje się w gametach i ludzkim zarodku, jest nieprawdopodobnie skomplikowane. Jeżeli ktoś mówi, że jest w stanie to kontrolować, to pozostawiam to bez komentarza.

Najwcześniejsze stadia życia człowieka to wszechświat pełen skomplikowanych zagadek?

Niesamowite jest na przykład to, że z identycznych komórek powstaje cały ustrój ludzki. Umieścić w środowisku zewnętrznym kilka komórek, które są kompletnie bezbronne i które muszą mieć zdolność dzielenia się w każdym kierunku? Jeśli ktoś wierzy, że zarodek pozbawiony naturalnego środowiska, pozbawiony kaskady sygnałów pochodzących ze środowiska, będzie rozwijał się prawidłowo, to muszę powiedzieć – jest w błędzie!

Zwolennicy in vitro odrzucają wszelkie sugestie, przestrzegające przed tą procedurą, i traktują takie głosy jako motywowane ideologią lub religią. Tymczasem głos Pana profesora, reprezentanta świata nauki, rozumiem tak: jeśli nie jesteśmy pewni skutków to, w związku z tym, że sprawa dotyczy człowieka, nie eksperymentujmy.

Nie eksperymentujmy na człowieku!

Bo ćwiczyć możemy np. na szczurach czy owcach, skoro mamy cień niepewności.

To jest więcej niż cień, bo od bardzo wielu lat wiadomo, że pewna część tych zwierząt ma duże problemy zdrowotne, takie jak np. zbyt duża masa urodzeniowa, poronienia, zaburzenia hormonalne, wady budowy łożyska, wady szkieletu, niewydolność oddechowa. Hodowcy nie za bardzo potrafią się z tymi problemami uporać, choć próbują to robić na różne sposoby: zmieniając skład pożywek hodowli komórkowych czy warunki przechowywania materiału biologicznego. Ciągle jednak mają te same problemy. Nie mówię już o tym, jak skończyło się klonowanie zwierząt, bo to jest porażka i już nawet specjalnie się na ten temat nie mówi.

Gdyby chociaż prowadzone na zwierzętach doświadczenia skończyły się sukcesem, gdyby nie chorowały, ale jest inaczej i są na to dowody. Mam przed sobą jedną z takich prac. Dowodzi ona, że niektóre myszy poddane technologii wspomaganego rozrodu rozwijają różne nowotwory, szybciej się starzeją, mają zaburzenia pigmentacji skóry, zaburzenia zachowania, zaburzenia lękowe. Wyniki doświadczeń na zwierzętach nie są zachęcające, a pomimo tego cały czas procedura ta jest stosowana w medycynie. Oczywiście, w hodowli zwierząt można sobie na to pozwolić, bo nikomu specjalnie nie przeszkadza owca, która ma zaburzenia lękowe – chodzi przecież o wełnę dobrej jakości. Natomiast kiedy przenosimy różne doświadczenia do rozrodu człowieka, to problem ten ma zupełnie inny ciężar gatunkowy.
Obecna sytuacja jest fenomenem w medycynie, z czymś takim się nie spotkałem. Zawsze było tak, że najpierw kończymy badania na zwierzętach, podsumowujemy wyniki, a dopiero na końcu próbujemy coś wprowadzać do medycyny. Tymczasem prowadzone na zwierzętach badania z ART jeszcze się nie zakończyły, a już są stosowane wśród ludzi, na masową skalę.

A główne tego przyczyny to pycha naukowców, głód rodzicielstwa i ogromne dochody klinik dokonujących zapłodnień in vitro.

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»
Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg