Czasem święci przychodzą wtedy, gdy się ich wcale nie spodziewamy…
A czasem nawet dopominają się o… portret. I to nawet od osoby, która jeszcze kilka życiowych chwil wcześniej była daleko od świętych obcowania, a blisko wielkiego świata i wielkiej kariery zawodowej. Anna Saczuk – z wykształcenia filolog hiszpański, tłumacz i menedżer. Mówi płynnie kilkoma językami, prowadziła i prowadzi wielkie projekty międzynarodowe. Jest znaną specjalistką od mediacji. I co? I mimo wielkich dokonań to niewielkie farby i sztaluga stały się jej światem. Bo obrazy, które maluje, przychodzą z Góry…
Malarskie korzenie
Szczupła, zgrabna, zadbana. Od osiemnastu lat mężatka, od piętnastu mama. Pracę zawodową łączy z prowadzeniem domu i wychowywaniem dwojga dzieci. Jak mówi – już teraz w większej harmonii. Jeszcze nie tak dawno kariera zawodowa pochłaniała ją niemal całkowicie. – Gdy myślę o swojej drodze, to nazywam ją w skrócie „od karierowiczki do sługi Pana”. Może to górnolotne, ale prawdziwe – mówi z powagą i prawdą w głosie.
Pochodzi z Krakowa. Tam studiowała. – Z malarstwem nie miałam nic wspólnego. Po drugim roku zachorowałam na różyczkę. I to był pierwszy moment przymusowego uspokojenia, wyciszenia, bo przez pięć tygodni musiałam siedzieć w domu. Nudziło mi się, przeczytałam sporo książek. W końcu, z nudów właśnie, wzięłam się za stare plakatówki.
Nadszedł pierwszy czas malowania. Trwało to rok, może półtora. – Nie rozstawałam się ze szkicownikiem. Lubiłam to. Potem pracowałam we Francji, opiekując się dziećmi. Również w Paryżu miałam notatnik i robiłam szkice. Jednak po powrocie i skończeniu studiów praca wciągnęła mnie bezgranicznie…
Fascynacja pracą, zadaniami i sukcesami miała wymierny skutek: zarzucenie pasji malarskiej. – Pewnie nawet wyjechałabym z Polski i zamieszkała poza krajem, jednak poznałam przyszłego męża i zakochałam się. Dodam, że nie przyjęłam mężowskiego nazwiska „na znak niezależności i równego statusu małżonków”. Wydawało mi się, że przyjęcie nazwiska męża będzie jednoznaczne z wyrzeczeniem się siebie i odcięciem od własnych korzeni.
Po kilku latach pojawiły się dzieci: córka i syn. Pani Anna przyznaje, że nie miała dla nich zbyt wiele czasu. Chociaż kochała je i kocha ponad życie. – Kiedy syn miał kilka lat, odgrzebał moje stare rysunki. Bardzo mu się podobały. Uprosił mnie, żebym go sportretowała. Nie kwapiłam się do tego, ale w końcu uległam. Starałam się, ale… moja ręka jakby zardzewiała. I ja, i on byliśmy załamani efektem. Pomyślałam wtedy ze smutkiem, że kiedyś miałam jakąś zdolność, nawet jakiś talent. Ale to odpłynęło…
Wypadek – nie przypadek
Praca, perfekcjonizm, profesjonalizm – tak w trzech słowach można by scharakteryzować życie pani Anny do 2013 roku. – Byłam panią życia. Pracowałam ciężko, a relaksowałam się, zwiedzając świat i dokonując wielu ciekawych rzeczy. Coraz ciekawszych i coraz bardziej niebezpiecznych. W imię zasady – nie ma ryzyka, nie ma zabawy. Potrzebowałam coraz więcej adrenaliny. Niestety, moje małżeństwo w tym czasie przeżywało ogromny kryzys. Właściwie byliśmy o krok od rozwodu.
Pani Anna samotnie wybrała się do Maroka. Mąż nie chciał jej puścić, bał się o nią. – Jednak pojechałam, by uczyć się latać na paralotni. Od młodości żeglowałam, nawet po kilka tygodni w roku, więc znałam się na wiatrach i aerodynamice. Nie bałam się. Podchodziłam do lądowania i… jakby ktoś wyczyścił mi umysł: z racjonalnego myślenia, wyuczonych schematów postępowania i umiejętności. Popełniłam błąd. Runęłam na ziemię z dużym impetem. Myślałam najpierw, że umarłam. Chwilę potem – że straciłam kręgosłup i nogi…
Rzeczywistość okazała się jednak łaskawsza: pani Anna miała złamaną nogę w pięciu miejscach. – To był taki czas, że nawet nie wiedziałam, czyje imię mam zawołać, czyjego ratunku wzywać. Mimo że dwa tygodnie wcześniej właśnie zawołałam o pomoc. Zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. To było wołanie z wnętrza mnie…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W ciągu miesięcy całkowicie się rozkłada, nie tworząc nawet mikrocząstek.
Badacze kolejny raz obalili wyniki uzyskane pod koniec lat 80. metodą radiowęglową.
Plamy krwi na Całunie zachowują czerwoną barwę. Naukowcy podjęli próbę wyjaśnienia tego fenomenu.