Polska jest ślimakową potęgą. W ubiegłym roku z naszego kraju wyjechało do zagranicznych odbiorców ponad 500 ton winniczków. Prawie połowa pochodziła z Dolnego Śląska.
– Nie jest łatwo zarobić na ślimakach. Można zbierać tylko od końca kwietnia do końca maja. I do tego tylko wymiarowe, innych w skupie nie przyjmą. No to wyrzucamy co drugiego, bo za mały – opowiada Kasia.
Żeby oddać winniczka do skupu, ślimak musi mieć od 28 do 35 mm średnicy, czyli zmieścić się w specjalnym wzorniku. – Lepiej mieć go ze sobą, bo potem może tak być, że cała robota na nic – mówi pani Danuta. Swój dostała od pana, który bierze od niej ślimaki. Już piąty rok jej służy. W regionie jeleniogórsko-legnickim jest zaledwie kilka punktów skupu. Najwięcej w Małopolsce, gdzie co roku, właściwie bez względu na pogodę, zbiera się ponad sto ton winniczka. Dlatego też ceny w skupach są różne. 1,60 zł, które dostaje Kasia z koleżankami, to w tym roku dolna granica. Gdyby zawiozły swoje ślimaki do Krakowa dostałyby nawet po 3 zł za kilogram. A w wielkopolskiej Łubnicy nawet 5 zł.
Ferma, czyli co?
Pomieszczenia nie są wielkie. Może dlatego, że adaptowano na nie przedwojenne obory majątku Lubomirskich. W izbach jest ciepło i wilgotno. Takie warunki ślimaki lubią najbardziej.
– W jednym czasie w kilku podobnych halach mamy około 200 tysięcy ślimaków hodowlanych Helix Asoersa, zwanych szarymi – Roman Marach, prezes kombinatu rolniczego w Łubnicy w południowej Wielkopolsce nie kryje dumy z hodowli.
– Rocznie wyjeżdża od nas do Francji ponad 100 ton ślimaka hodowlanego i drugie tyle winniczka – Helix Pomatia, którego skupujemy od zbieraczy. Oba gatunki przerabiamy potem aż do uzyskania gotowych tuszek – wyjaśnia. W trzech halach, w jednakowej odległości od siebie, rzędami ułożone są drewniane koryta. Wzdłuż każdego ciągnie się plastikowa rynna z karmą. To tutaj ślimaki, które są obojnakami, na przemian ucztują i łączą się w pary. Po takim spotkaniu ślimak-samica składa jaja do tzw. gniazda – małego, kwadratowego pojemnika wypełnionego tłustą, czarną ziemią.
W jednym mama-ślimak może zostawić od 70 do 250 jaj. Małe białe kuleczki wędrują potem do wylęgarni, skąd po kilku dniach są wynoszone na jedno z pobliskich pól z soczystą roślinnością. Zarówno fermy, gdzie przyszły na świat, jak i pola, na których hoduje się ślimaki, strzeże siatka elektryczna. To jednak czasami nie pomaga.
– Uciekają przez cały czas. Pracownicy z wylęgarni muszą niemal ganiać za nimi po całej hali i znosić z powrotem do kojców – śmieje się prezes Marach. Ślimaki uciekają także z kapuścianego pola. Trzeba je potem zbierać ze ścian sąsiednich domów po drugiej stronie ulicy. Taki dobrze „uśliniony” mięczak może w godzinę przejść 7 metrów! Po czterech miesiącach ślimak hodowlany jest gotowy, aby opuścić pole i trafić do ubojni. Inaczej jest z winniczkiem. Ten, nazywany przez znawców królewskim, żeby dojrzeć, potrzebuje aż trzech lat. Zimują, zahibernowane w ziemi. Tak mogą przetrwać nawet kilkunastostopniowe mrozy.
Para robi swoje
Ślimaki ze spółdzielni w Łubnicy są przetwarzane w należącej do firmy ubojni. Zakład nie jest wielki, zaadoptowany, jak i kombinat, z budynków należących przed wojną do magnackiej rodziny. Na rampie przed ubojnią pracuje cicho niepozorne urządzenie. To kilka maszyn połączonych taśmowym przenośnikiem. Pierwszym elementem jest ażurowy bęben, wewnątrz stale spryskiwany wodą. Tam odbywa się mycie ślimaków. Czyste trafiają na drugie stanowisko. Jego operator zamaszystym gestem siewcy przesypuje je solą.
– Żeby się pochowały – śmiejąc się, łypie okiem, czy aby wszystkie karnie ukryły rogate głowy w skorupy. Jeśli któryś ślimak tego nie zrobił, znaczy, że umarł przed czasem. A właściwy czas na umieranie jest dopiero na stanowisku obok, w stalowym parowniku.
Uszkodzenia genetyczne spowodowane używaniem konopi mogą być przekazywane z pokolenia na pokolenie.
Ten widok zapiera dech w piersiach, choć jestem przecież przyzwyczajony do oglądania takich rzeczy.
Meteoryty zazwyczaj znajdowane są na pustyniach albo terenach polarnych.