Istnieje racjonalność odkrywania tajemnicy. Tajemnica musi być czymś, co mnie przewyższa i jednocześnie jakoś obejmuje. Jeżeli przyjmuję Pana Boga, to z góry zakładam, że są rzeczy, których nie pojmę. Z tak rozumianą tajemnicą spotykamy się właśnie w nauce na każdym kroku. .:::::.
Jerzy Baczyński, Adam Szostkiewicz: Jak to się stało, że spośród wszystkich możliwych dróg, które otwierają się przed młodym chłopcem, wybrał ksiądz akurat tę – duchownego i naukowca? Czy trwało to długo, czy może zdarzył się jakiś mały cud, który się okazał przeznaczeniem?Ks. prof. Michał Heller: Nie, cud się nie zdarzył. To był powolny proces wrastania w oba powołania. Być może miała na to wpływ rodzina, w jakiej miałem szczęście się urodzić. Ojciec był człowiekiem głęboko wierzącym i intelektualistą. Studiował na politechnice w Wiedniu i we Lwowie, miał wielkie zamiłowanie do matematyki, był wybitnym inżynierem, a jednocześnie pięknie malował i mnóstwo czytał, więcej nawet humanista niż ścisłowiec. Może to straszna moja wada, ale zawsze dążyłem do rzeczy najważniejszych. A co może być ważniejsze niż nauka i religia? I one jakoś zaspokajały moje tęsknoty – w nich widziałem poszukiwanie sensu.
Nie wspomniał ksiądz o matce.Mama była bardzo religijna – instynktownie. Ojciec pochodził z rodziny, która miała korzenie w Austrii, stąd moje nazwisko. Dziadek był starostą austriackim w kilku miastach Galicji. Przodek rodu, Sebastian Heller, pod koniec XVIII w. przywędrował do Lwowa. Kupił kamienicę, ożenił się z Polką, panną Dąbrowską. Kronika rodzinna notuje żartobliwie, że to było bardzo zgodne małżeństwo, nigdy się nie kłócili, ponieważ on mówił po niemiecku i węgiersku, ona po polsku i francusku.
To kiedy właściwie zaczęła się ta księdza przygoda z naukami ścisłymi?To się zaczęło nawet przed szkołą. Moja rodzina została w 1940 r. wywieziona do Rosji, ja byłem wtedy bardzo mały. Przebywaliśmy tam przez całą wojnę. Najpierw na Syberii, a pod koniec nad Wołgą. I tam chodziłem do polsko-rosyjskiej szkoły założonej przez Związek Patriotów Polskich. Dostałem zestaw podręczników. Najbardziej podobał mi się ten do geografii, bo tam było trochę astronomii, trochę o planecie Ziemi, trochę fizyki. Strasznie mnie to zafascynowało. Po powrocie do Polski skończyłem szkołę średnią i wstąpiłem do seminarium w Tarnowie. Ojciec chciał, żebym najpierw skończył na przykład fizykę, a dopiero potem seminarium. W pewnym momencie przestał się bronić i kolejność była odwrotna. Zostałem wyświęcony w 1959 r. i poszedłem na rok pracować w parafii w Ropczycach, gdzie, nawiasem mówiąc, objął swoje pierwsze starostwo mój dziadek. Ponieważ jako ksiądz nie mogłem w tamtych czasach pójść na fizykę na państwowym uniwersytecie, więc wybrałem filozofię przyrody na KUL.
Brzmi to jak historia samouka.Podobno uczeni dzielą się na nieuków, wtedy nie są uczonymi, albo samouków.
I nigdy nie ujrzał ksiądz nieba w płomieniach? Nie zawahał się co do dalszej drogi i możliwości pogodzenia nauki i wiary?Nie, nieba w płomieniach nie było, najwyżej niewielkie pożarki.
Nie przyszło księdzu do głowy, że może Boga nie ma?Pożarki nie dotyczyły kwestii istnienia Boga. Chodziło o zaangażowanie w konkretną formę religijności. Najwięcej o tym rozmyślałem w czasie studiów seminaryjnych: czy stając wobec chrześcijaństwa, mam racjonalne przesłanki, aby przyjąć tę religię? Jeśli nie, to nie należy jej przyjmować, ale jeśli uznałem, że takie przesłanki posiadam, to przyjmuję chrześcijaństwo z całą jego doktryną. Usuwać z religii coś, co mi się nie podoba, uważam za niezbyt rozsądne.
Dziś tak właśnie postępuje wielu wierzących i chyba uważają tę wybiórczość za normalną.Ja kładę nacisk na racjonalne przesłanki uwiarygodniające wiarę.
Dowód na istnienie Boga