Na dźwięk słowa „rakiety” przychodzą nam na myśl amerykańskie pociski międzykontynentalne, tarcza antyrakietowa albo sowieckie „Katiusze” z filmów o II wojnie światowej. Mało kto pamięta, że pionierami w bojowym zastosowaniu rakiet w XIX wieku byli... Polacy. .:::::.
Chwila największej chwały polskich oddziałów rakietowych zdarzyła się 177 lat temu, wieczorem 25 lutego. Na polskie oddziały, cofające się z Olszynki Grochowskiej w czasie powstania listopadowego, szarżowała wtedy ogromna masa rosyjskiej kawalerii. Czworoboki „Czwartaków” i innych polskich piechurów zaczęły ziać ogniem, ale Rosjan było zbyt wielu. Jeszcze chwila, a zakuci w napierśniki rosyjscy jeźdźcy z elitarnej trzeciej dywizji kirasjerów wdarliby się między cofających się Polaków. Klęska wisiała na włosku. Wtedy właśnie pułkownik Prądzyński kazał użyć tajnej polskiej broni: rakiet. Aż do tej chwili stały w rezerwie, bo oficerowie nie bardzo im ufali. To, co stało się w kilku następnych minutach, Prądzyński wspominał tak: „Rakietnicy zaczynają natychmiast puszczać swoje race na całą równinę, a zwłaszcza na owe masy jazdy rosyjskiej. Pociski te, nieznane wcale rosyjskiemu wojsku, ogromne wrażenie czyniły na ludziach i koniach, ile że to wrażenie powiększone było przez dzień zimowy, szary i już chylący się do wieczora”. Świetlne pociski mknęły ku Rosjanom z gwizdem i wyciem. Zwłaszcza konie elitarnej rosyjskiej jazdy oszalały. Rosyjskie oddziały uległy panice. – Według niektórych relacji, cofające się szeregi stratowały jeden z własnych pułków. Konie poniosły część kawalerzystów, którzy dopiero po dłuższym czasie, jeśli w ogóle, wrócili do jednostek – relacjonuje Maciej Mechliński z Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie, prezes Stowarzyszenia Artylerii Dawnej „Arsenał”. – W tej bitwie o Olszynkę Grochowską w 1831 roku zaledwie jedna kompania rakietników polskich ocaliła całe wojsko – dodaje.
Smok z rakietą
Technologię rakietową ludzie znają jednak od ponad tysiąca lat. Wymyślili ją Chińczycy, a do Europy przynieśli Mongołowie w czasie swoich najazdów. W 1241 roku w bitwie pod Legnicą odpalali rakiety w stronę wojsk śląskiego księcia Henryka Pobożnego. Były to właściwie latawce w kształcie smoków, z doczepionym napędem rakietowym. Mongołowie próbowali nimi po prostu wystraszyć polskich i niemieckich rycerzy. W następnych wiekach Europejczycy czasami stosowali rakiety. – Ich zaletą była uniwersalność. Armaty były bardzo ciężkie, a tymczasem rakietę można było odpalić z jakiejkolwiek płaszczyzny: z drzwi od stodoły, z nasypu, a nawet z dołu w ziemi o odpowiednim kącie nachylenia – tłumaczy Maciej Mechliński. Dopiero jednak w XIX wieku badania nad rakietami bojowymi nabrały rozpędu. W wojnach napoleońskich Anglicy i Francuzi próbowali za ich pomocą podpalać oblegane przez siebie miasta. W 1822 roku w ten technologiczny wyścig włączyło się Królestwo Polskie – zależne od Rosji państewko, na którego tronie zasiadał rosyjski car. W Warszawie rezydował brat cara, Wielki Książę Konstanty. Jego oczkiem w głowie była armia Królestwa Polskiego. Osobiście włączał się w jej ćwiczenie, niestety, ujawniając przy tym patologiczną i sadystyczną część swojej natury. Był wobec polskich żołnierzy okrutny, a jednocześnie w jakiś dziwny sposób ich kochał. Chciał, żeby „jego” armia była bardzo nowoczesna. Dlatego wysłuchał generała Józefa Bema i zgodził się na powołanie I Polskiego Korpusu Rakietników. – I na szczęście nie wtrącał się w jego szkolenie! – mówi Mechliński.
Fajerwerki, tylko większe
W 1822 roku powstały więc polskie oddziały rakietników. Stacjonowali w Warce na Mazowszu. Podczas ich ściśle tajnych ćwiczeń pod Modlinem „był cały plac żandarmami obstawiony, którzy nikomu, nawet jenerałom piechoty przejść nie dozwalali” – wspominał kapitan Józef Jaszowski. Czym były napędzane ówczesne rakiety? Paliwem zawierającym te same składniki co proch, ale w innych proporcjach. Chodziło o to, żeby paliwo wolniej się spalało.
Jeśli rakietnicy chcieli podpalić stojące daleko budynki, odpalali race zakończone żelaznym stożkiem z haczykami. Haczyki wbijały się w deski drewnianych zabudowań, i po chwili drewno mogło się zapalić. Były też race zakończone granatami, które eksplodowały wśród wrogich żołnierzy i obrzucały ich odłamkami. Generał Józef Bem obliczył, że jego rakiety dolatywały na odległość 2,5 kilometra. – Tamte rakiety bardzo przypominały konstrukcją dzisiejsze fajerwerki. Były tylko kilka lub kilkanaście razy większe – mówi Maciej Mechliński. Od naszych fajerwerków różniły się też użytymi do budowy materiałami. Tuba wypełniona rakietowym paliwem była zrobiona z blachy żelaznej, a nie, jak dzisiaj, z tektury.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Odkrycie przemawia za większymi szansami na istnienie w przeszłości życia na Czerwonej Planecie.
To pierwsze tak silne dowody na istnienie planety na orbicie biegunowej układzie podwójnym.
Wskazują one na wulkaniczną przeszłość planety, co ma ogromne znaczenie dla poszukiwań śladów życia.
Jedno mrugnięcie to dla nich 20 metrów, na których wiele może się wydarzyć.
Istotny jest zarówno rodzaj utworów, jak i poziom decybeli w kabinie pojazdu.