O jedzeniu, radości i wigilijnym stole z Robertem Makłowiczem rozmawia ks. Artur Stopka .:::::.
Czyli zasada „zastaw się, a postaw się”?
– Jest to oczywiście przesada, ale Kościół nikogo jeszcze z tego powodu nie potępił...
Jest grzech obżarstwa...
– No tak, ale czy jest to poważnie traktowane? Czy ktoś się spowiada z tego, że za dużo zjadł? Sądząc po tuszy wielu Polaków...
W którym momencie kończy się jedzenie, a zaczyna obżarstwo?
– To jest trudna definicja. Zwierzęta mają to różnie. Na przykład kot nigdy nie zje więcej, niż potrzebuje, a pies zje tyle, ile mu się da. Ta granica jest też różna u ludzi. Ja się nie potrafię obeżreć w sensie przekroczenia własnych możliwości, nie potrafię zjeść trzy razy za dużo. Potrafię wypić dziesięć razy za dużo. A są ludzie, którzy potrafią zjeść trzy razy za dużo... Ale też dlatego jest post. Posty – zwłaszcza kiedyś – miały znaczenie higieniczne. Grzech obżarstwa, moim zdaniem, jest trochę archaiczny. Kiedyś jedzenia nigdy nie było pod dostatkiem, więc jak już było, to ludzie najadali się na zapas, żarli straszliwie, potem chorowali... Teraz nie ma takiej potrzeby.
To dlaczego tyle jedzenia się marnuje?
– Bo za dużo kupujemy. To jest chyba pozostałość czasów PRL, kiedy nic nie było i gdy się pojawiło, trzeba było kupić na zapas. Ludzie w Polsce kupują dwa razy za dużo jedzenia. Ja nie robię zakupów na dwa tygodnie w supermarkecie. Kupuję jedzenie z dnia na dzień. Wolę kupić dziesięć deko świeżej szynki co drugi dzień niż pół kilo naraz.
Czy to, co się je w rodzinie, wpływa na wychowanie dzieci?
– W sposób istotny wpływa. Uczy kultury, tolerancji. Bardzo poszerza horyzonty. Jeśli na przykład gotując włoską potrawę, słucha się Rossiniego, to w dzieciach zostaje...
Pan tak robi?
– Oczywiście. Z drugiej strony, jeśli dziecko słyszy w domu, że „to debile, bo jedzą krewetki, jakieś robaki”, to uczy się nagannych postaw wobec innych kultur.
Ma Pan w domu duży stół, przy którym zasiada cała rodzina?
– Oczywiście. Mam stół, przy którym mieści się dwanaście osób. Stoi w kuchni, bo mieszkam w kamienicy, gdzie mam dużą kuchnię, która jest równocześnie jadalnią. Bez tego nie wyobrażam sobie życia. Ludzie mieszkający w blokach zwykle tego nie mają. Moim zdaniem, budowanie w PRL-u mieszkań z małymi, ciemnymi kuchniami, w których nie mieści się nawet stolik, zmierzało do zniszczenia więzi, jaką daje rodzina. To było uderzenie niezwykle celne.
Kto u Pana w domu przygotowuje wieczerzę wigilijną?
– Mama, chociaż ja też się staram włączać. W Wigilii szukamy powrotu do lat dziecinnych. Mama jest pomostem do przeszłości.
A jakie potrawy przygotowuje?
– Dwunastu potraw nie ma. W ramach jednej wielkiej wspólnoty judeochrześcijańskiej jest karp po żydowsku, karp smażony, jakaś inna ryba, na przykład sandacz albo szczupak, jest barszcz kiszony domowo, z uszkami. Jest strudel z jabłkami, jest kutia. Bywają pierogi z kapustą i grzybami, gołąbki z kaszą gryczaną i grzybami. Jest kompot z suszu, makowiec... Pijemy też dobre wino. Nawet dzieci dostają.
Dzieci dostają alkohol?
– Dostają wino, i bardzo proszę, żeby to napisać. Wino jest napojem radości, tak jest przecież nawet w Biblii napisane. Ja jako dziecko w wielkie święta dostawałem kieliszek wina i moim dzieciom też daję. Nie widzę w tym nic złego. Uczę je świętowania.
Gość Niedzielny 51/2006