Google nas oplata

Poczta, wyszukiwarka, interaktywne mapy, nie tylko Ziemi, dyski sieciowe, telefony, system umożliwiający śledzenie ludzi. I targetowanie behawioralne. .:::::.

Albo co lepiej (i o ile lepiej) wpływa na poprawę wizerunku firmy: reklama tradycyjna czy internetowa. W ramach innego projektu naukowcy (neurolodzy) sprawdzą, w jaki sposób mózg określa, czy dana reklama jest istotna oraz jaką rolę mają w podejmowaniu decyzji emocje. W tym ostatnim projekcie naukowcy zbadają, jak reklamy sieciowe wpływają na przepływ krwi do różnych obszarów mózgu. Niektóre media, relacjonując rozpoczęcie zakrojonego na szeroką skalę projektu badawczego, pisały, że Google chce prześwietlić nasze mózgi. W zasadzie to prawda. Google jak każdy nośnik reklamy, czy bardziej ogólnie – komunikatu, zarabia na tym, że dociera do odpowiednich ludzi. Do ludzi potencjalnie zainteresowanych. Ważny jest produkt, ważna jest treść i ważny jest sposób jej przekazania. Dla każdego z nas inny. Jak to wszystko zoptymalizować? Google już wie. Właśnie dzięki takim projektom naukowym jak wspomniany.

Google wie, kim jesteś

Emeryt szukający informacji na temat przepisów rentowych i młodziak szperający za muzyką swojego ulubionego zespołu mają tylko jedną wspólną cechę. Obydwaj korzystają z wyszukiwarki internetowej Google. Wszystko inne ich różni. I dlatego powinny do nich docierać inne komunikaty. Co więcej, młodzieńcy w Anglii i Chinach także się różnią. Mogą do nich trafić reklamy tych samych produktów, ale sposób przekazu musi być inny. Dzięki tzw. targetowaniu behawioralnemu Google wie, z kim ma do czynienia. Odpowiedni program kolekcjonuje informacje dotyczące naszego zachowania w sieci. Jakie strony oglądamy, jakie produkty wyszukujemy, w końcu ile czasu spędzamy na konkretnych witrynach.

Ale także, jakie słowa wpisujemy w wyszukiwarkę i na jakie reklamy najczęściej klikamy. Ktoś (coś) obserwuje, co robimy w sieci, i na tej podstawie maluje nasz obraz. Odpowiedni algorytm na podstawie tego obrazu formułuje nasze potencjalne potrzeby. I wyświetla reklamy produktów, które te potrzeby mają zaspokoić. Czy chodzi tylko o reklamy, czy także o wyszukiwane treści? Czy Google daje równy dostęp wszystkim do wyszukiwanych informacji? Niekoniecznie. W Chinach za pomocą Google’a nie da się wyszukać stron, na których pojawiają się niebezpieczne dla komunistycznego reżimu hasła. Takie jak np. wolny Tybet. Na takie rozwiązania w Państwie Środka zgodził się nie tylko Google, ale także wiele innych internetowych gigantów. To pokazuje jednak, jakie możliwości mają programy „rządzące” w sieci dostępem do treści. Czy każdy ma taki sam, czy odpowiednie oprogramowanie, algorytm o tym decyduje? A może – jak w przypadku Chin – względy polityczne.

Kilka miesięcy temu Google pokazał usługę Latitude, dzięki której na cyfrowych mapach Google Maps będzie można śledzić ludzi korzystających z telefonu komórkowego. W ten sposób można znajdować przyjaciół w zatłoczonym mieście. Ale także śledzić pracowników czy osoby zupełnie obce. Co prawda
Google twierdzi, że sprawdzał bardzo dokładnie oprogramowanie i nie da się z niego korzystać bez zgody obydwu stron (śledzonego i śledzącego), ale zawsze w takiej sytuacji pojawia się podejrzenie, że sprawy wymkną się spod kontroli. Zresztą są sytuacje, w których wcale nie muszą.

Czy pracownik będzie mógł odmówić swojemu szefowi włączenia na swoim telefonie „funkcji śledzenia”? Tylko w teorii tak. No właśnie. W teorii. W teorii można wyłączyć targetowanie behawioralne w wyszukiwarce, o ile ma się tego świadomość. Można też zgłosić do serwisu Google Street View, że na jednym ze zdjęć znajduje się niepożądana treść. Na przykład widok prywatnej posesji czy źle zamazana twarz. Administrator systemu rozpatrzy naszą prośbę, o ile sami się zgłosimy, zorientujemy się, że w Google Street View rzeczywiście funkcjonujemy. Czy trzeba jednak przeszukiwać opasłe serwisy, żeby sprawdzić, czy w którymś z nich nie jest naruszona nasza prywatność?

Literaci kontra Google?

Google skanuje i udostępnia on-line książki bez zgody ich autorów. Informatyczny gigant zawarł w tej sprawie ugodę w USA. Czy to dotyczy polskich autorów? Tak, bo polskie książki są obecne także za oceanem. W ramach ugody dokładnie 63 proc. dochodów ze sprzedaży książek w serwisie Google Book Search będzie przekazywanych autorom. O ile ci zarejestrują się w specjalnym rejestrze. I tak jak z wieloma produktami Google, żeby zapewnić ochronę swoich interesów, trzeba mieć świadomość, że te mogą być gdzieś zagrożone. Google nie zwraca się do poszczególnych autorów, tylko czeka, aż oni sami wykażą inicjatywę. Co więcej, mają na to konkretną ilość czasu, do 4 września.

Google twierdzi, że firma poinformowała polskie wydawnictwa. Kilkanaście dni temu „Rzeczpospolita” opublikowała reakcje kilkunastu polskich twórców. Tylko jeden słyszał o obowiązku rejestrowania się. Nie tylko słyszał, ale w całości ideę cyfryzacji popiera. Twierdzi, że to korzystne dla twórców, bo zapewnia profity ze stworzonych dzieł – w teorii – na wieczność. Podczas gdy prawa do wersji drukowanej sam autor traci po kilkudziesięciu latach. Z drugiej jednak strony sam autor nie ma w zasadzie żadnego wpływu na to, jak jego scyfryzowane dzieło zostanie wykorzystane. Nie ma też możliwości sprawdzenia, jaki „nakład” został sprzedany.


Gość Niedzielny 20/2009

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg