O dniu dobrze przeżytym, szpitalnej herbacie i przywilejach z prof. Marianem Zembalą – dyr. Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, wybitnym kardiochirurgiem i transplantologiem, rozmawia Barbara Gruszka-Zych .:::::.
To wymaga od lekarza pokory.
– Najwięksi, jakich spotkałem, byli skromni, normalni. Wielki żeglarz Robert Nox Johnson, który na małej łupinie jachtu opłynął świat. Albo prof. Rene G. Favaloro z Argentyny, twórca chirurgii wieńcowej, założyciel Fundacji na rzecz najbiedniejszych chorych w swoim kraju. To on stworzył swoisty dekalog postępowania lekarza, w którym pisał: „Nasza praca koncentruje się na pacjencie. To jedyna osoba, która zasługuje na szczególne przywileje”. Takie spotkania sprawiają, że resztki próżności muszą z nas odfrunąć.
Nie ma takiego zabiegu kadiochirurgicznego na świecie, którego nie wykonywalibyście w Centrum. Skąd się bierze inspiracja, żeby przeprowadzać coraz to nowsze zabiegi?
– Z patrzenia na chorego! Pamiętam rok 1985. Razem z prof. Religą pojechaliśmy na ul. Warszawską w Katowicach do starej kliniki doc. Petelenza. Pokazał nam pacjenta z ciężką niewydolnością serca. W trakcie badania odezwał się jego asystent: „Tak naprawdę ten chory powinien mieć transplantację serca”. Prof. Religa nic już do końca konsultacji nie powiedział. Widziałem, że krew go zalała. Kiedy wyszliśmy, wyrzucił: „My już dawno powinniśmy robić przeszczepy!”. Wtedy jakby zwielokrotniła się w nas chęć niesienia pomocy.
Czy podczas wykonywania zabiegów czuje Pan, że nie wszystko jest w Pana rękach?
– W lutym 1997 r. przeżyłem najtrudniejszą operację. Kiedy przyjechałem w niedzielę do chorych, zobaczyłem na korytarzu 32-letnią kobietę z dwójką dzieci. Jedno miało trzy i pół roku, drugie – pięć i pół. Towarzyszyła im matka pacjentki, babcia maluchów. Obie kobiety płakały, więc zagadnąłem: w czym mogę pomóc. Mama dzieci zapytała wprost: „Jutro będzie mnie pan operował, niech mi pan powie, czy przeżyję? Jeśli ryzyko wynosi choć 10 proc., wolę się wstrzymać, żeby dzieci podrosły”. Czekał ją większy zabieg. To była ciężka stenoza aortalna z tętniakiem aorty. Wysokie ryzyko, około 10–15 proc. Ale nie potrafiłem powiedzieć jej prawdy. Na dodatek babcia dzieci zaczęła się żalić: „Codziennie rozważamy, czy córka ma się operować. Jej mąż, górnik, zginął w wypadku, mój mąż górnik też zginął w wypadku, a ja jestem po chemioterapii z powodu szpiczaka”. Tamtej nocy nie mogłem spać. Następnego dnia operacja trwała sześć godzin. I wtedy pomyślałem „Boże, jeżeli możesz kiedykolwiek mi pomóc i dajesz mi wybór tylko raz, to pomóż mi teraz!”. Cały czas miałem przed oczyma tamte dzieci. Zabieg skończył się dobrze. A operowana pisze dziś do mnie kartki świąteczne.